A ty jaką masz superniemoc?

Bo pić trzeba umieć. To ekspresowe streszczenie wybitnego filmu „Na rauszu”. Ten film mnie poruszył, ale o tym za chwilę. Jadąc do warszawskiego kina Luna rowerem, byłam już w stanie wskazującym. Wskazującym na rodzaj haju właśnie, bąbelki radości szumiały mi w sercu, ale nie dlatego, że spożyłam artykuł monopolowy bądź byłam jeszcze „wczorajsza”. To był stan podniecenia, jaki towarzyszy nam na randkach po długiej rozłące.

Wracamy do kin, kino i my wyszliśmy z więzienia, dobry pan nas wypuścił, tak, stęskniliśmy się, pojawia się stan rozmerdania, ta manipulacja psychiczna się udziela. A to nas do kozy wrzucą, a to nam wrót uchylą. Przecież to normalne, że idziemy do kina, to dlaczego cieszymy się jak wtedy, gdy kierowniczka w mięsnym wyjęła coś spod lady?

Czy my się z kinem jeszcze poznamy? Czy po pierwszym razie nie uznamy, że 27 zł za bilet to w sumie tyle, ile płacimy za abonament na kolejny kanał, w którym jest sto filmów dziennie do wyboru? Kino podzieli los płyt, fotografii czarno-białej. Zostaną tylko kina studyjne i luksusowe butikowe salony kinowe. W których rekiny biznesu będą leżały na stosie winogron otoczone masażystkami robiącymi im w czasie seansu refleksologię stóp. Pariasi będą podawali koktajle z biojarmużu, szoty z kolostrum, a miast popcornu jagody kamczackie na potencję. Szampan to już dziś nudna sztampa.

Szybko pedałowałam do kina Luna, bo wiem, że to stare miejskie kino może kolejnych wizyt nie dożyć. Kino z czerwoną kotarą, która zapomniała, po co tu wisi, i lastrykiem, które nie wie, że kiedyś było zastępstwem za marmur, a dziś jest postgierkowską awangardą. Też tak się czuję.

„Na rauszu” to film o kruchości mężczyzn. Niby-uniwersalny, o delikatnej materii, jaką jest człowiek, ale jednak czterej główni bohaterowie to odwrotność Czterech Pancernych. Biali Duńczycy w wieku średnim, wykształceni, zadbani, obyci, oczytani. Przyjaciele z pracy – uczą w dobrym liceum. Czy to komedia, czy dramat – na to pytanie reżyser Thomas Vinterberg jest za mądry; on tworzy w osobnej kategorii – u niego jest na przemian. Huśta widzem jak małym kutrem na Morzu Północnym, już mamy zarechotać, ale widzimy, że pod nami jest przepaść.

Ten film to komedia grozy. Czterech bohaterów spotykamy jeszcze przed zakrętem, za którym czeka ich kryzys. Nie tylko wieku średniego. Każdy ma swoje utrapienia. Czasem życie kawalerskie okazuje się do dupy, czasem bycie skromnym mężem, pączusiem pięknej żony milionerki – poniżające. Ot, pantoflarz na posyłki. W tej czwórce każdy ma swoją superniemoc.

Wyróżnia się superniemoc niekwestionowanej gwiazdy tego filmu – Madsa Mikkelsena. Nie widziałam go nigdy wcześniej, jak wiecie, jako Matka Polka rzadko bywam w kinie, a filmów w smartfonie nie toleruję. Nie żałuję, że boskiego Madsa nie widziałam, bo oczywiście minione dekady cierpiałabym jako zakochana beznadziejnie w tym obłędnie przystojnym Wikingu. Teoretycznie ta postać powinna budzić się codziennie z ogromnym uśmiechem na ustach i w tańcu wdzięczności wykonywać fikołki, krzycząc: budzę się w najlepszym z możliwych światów! Jest przystojny, ma pracę (uczy historii), ma atrakcyjną pod każdym względem żonę, przepiękny dom jak z katalogu skandynawskiego dizajnu i dwóch zdrowych synów – gimbaza i liceum.

Ale jego twarz to maska. Nie maseczka FFP2, tylko zastygła, tężejąca skóra, która powoli staje się skorupą. Z biegiem lat Mads tak się zasklepił, że ani żona, ani dzieci, ani uczniowie nie umieją się do niego zbliżyć. Widzi świat zza pleksi. Jak to wyreżyserować, nie robiąc nudnych dłużyzn? Mając dobrego operatora portrecistę (klimaty nieco jak z Rembrandta – kameralne, ciasne zbliżenia w ciemnych wnętrzach pokazują milimetrowe ruchy twarzy Mikkelsena, które nawet nie są grymasami). Wieloletni związek („od zawsze byliście razem, od zawsze byliście piękną parą”) z bliskości przeradza się w mijankę. Pary mijają się.

Pandemia nas z mijanek nieco wyrwała, z różnym skutkiem. Łatwo być razem, ale się nie widywać. On rano wychodzi do szkoły, a żona, lekarka, ma nocne dyżury. Dzieci odchowane, żyją swoim życiem, starzy ich nie interesują – jest kolacja, jest Wi-Fi. I tyle życia rodzinnego.

Do tego dochodzi znużenie ludzi zamożnych. Uderza w tym filmie poziom życia, na którym są duńscy nauczyciele! Stać ich na kolacje z winem, obrusami, na mieście. Stać ich na auto, księgozbiory, domowy gabinet z widokiem i sprzęt grający dobrej jakości… A szkoła, w której uczą? Kiedy w polskim pokoju nauczycielskim tak będzie się rozwiązywać konflikty szkolne? Pisząc, że jest to film o słabości współczesnych mężczyzn, nie mogę nie dodać, że sprawa dotyczy też nastolatków i dzieci. Są tu wzruszające epizody: chłopczyk okularnik nie daje sobie rady na WF, a chorobliwie chudy maturzysta o gruźliczym spojrzeniu jest jednym wielkim lękiem szkolnym.

Z nudy i poczucia izolacji (pobrzmiewa tu klimat ibsenowski) naszych czterech kumpli postanawia wyrwać się, uczestnicząc w eksperymencie. Jeden z nich, psycholog, nie bez trudu namawia kolegów do codziennego popijania niewielkich ilości alkoholu, tak by być na lekkim rauszu i osiągać pełnię życia. Dlaczego to robią? Żeby coś się działo. Do czego to prowadzi? Jak zwykle, jak wszędzie.

Ale na początku, jak zawsze, jest zabawnie, m.in. dlatego, że miast klubu anonimowych alkoholików mamy tu rodzaj regularnych spotkań klubu początkujących alkoholików. W Niepodległej też piją wszyscy. Dzieci w łonie matek. Każdy dzień to okazja. Po pracy, przed pracą dla kurażu, na placyku zabaw, na chrzcinach, na stypie, po maturze, po treningu, lekarz po zabiegu, narciarz w górach dla rozgrzewki, na spływie dla ochłody i na spotkaniach z kolegami – no co ty, stary, z nami się nie napijesz? O Skandynawach lubimy mówić: „oooo, tam się pije”, ale to u nas małpki są towarem luksusowym, a każdy wujek, ciocia i ksiądz potrafi nastawić domową naleweczkę, bo zawsze warto odkazić się po zjedzeniu czegoś niestrawnego.

Jednak „Na rauszu” to kino o wiele bardziej zniuansowane niż „Drogówka” Smarzowskiego. Czy da się zastąpić w życiu rausz czymś od wewnątrz i nie sięgać po kuszącego bąbelkami i mgłą schłodzenia parującego szampana? Skąd wziąć siłę na to, by nie ulegać złudzeniu panowania nad swoimi nawykami, nad odruchem stadnym? Czy picie jest dziedziczne? Czy można po dionizyjsku być wspólnotą, ale jednak na trzeźwo? Jak przestać pozwalać sobie na drobniutkie kłamstwa, o kropelkę, o ciut, o jeden centymetr za daleko… Czy powinniśmy tak gloryfikować młodość? „Nigdy nie będzie takiego lata”, ironizował poeta Marcin Świetlicki. Może lepiej robić codzienne ćwiczenia z utraty?

Film kończy brawurowa scena. Gorzka wiśnia na torcie. Otwarte zakończenie czyni ten film swędzącym. Po paru dniach wciąż drapiemy się w umysł i zastanawiamy: czy to był taniec radości i przebudzenia do życia, czy raczej wszyscy uczestniczymy w tańcu śmierci?