Pali się, moi państwo

Dlaczego pożar w archiwum Urzędu Miasta Krakowa Państwa ni ziębi, ni grzeje? Nawet mój pasierb, absolwent Uniwersytetu Jagiellońskiego (alma mater myślicieli na miarę Andrzeja Dudy i Zbigniewa Ziobry), milenials, namiętny szachista, na moje namolne pytania: „Staszku, czy już coś wiadomo na temat przyczyn, sprawców, dokumentów; no wiesz, pożar w archiwum?”, nie kryje braku zainteresowania katastrofą.

Ot, kolejna katastrofa w państwie polskim, czyli nuda jak co dzień. Ja od 6 lutego mam nawracające myśli na ten temat, a tymczasem wszystkie pożary – „Pożar w burdelu”, pożar w lędźwiach węgierskiego posła Fideszu zakończony gejowską orgią na rurze, pożary australijskich lasów czy najnowsze, jeszcze skwierczące pożary w Khan Yunes w Palestynie – zdobywają większą uwagę dziennikarskiej braci.

Gród Kraka lubi „pozycjonować się” jako literacka stolica galaktyki i generalnie bez tomiku poetyckiego Ewy Lipskiej w torebce i pierwszego wydania „Szpitala przemienienia” w dżinsach nie podchodź. Jeżeli tak cenimy sobie dziedzictwo kulturowe miasta, to niepojęta jest cisza nad tym pogorzeliskiem.

Jeśli należycie do osób, które nawet nie miały okazji słyszeć, co wydarzyło się 6 lutego 2021 r. w Krakowie, uprzejmie donoszę: ogień zniszczył dwie hale, w których miasto przechowywało blisko 20 km bieżących akt. Ktoś gdzieś mieszkał. Ktoś miał jakieś nazwisko. Czyjeś mieszkanie miało jakiś rozkład. A może też ktoś miał hotel w jakiejś kamienicy. A może ktoś coś odziedziczył lub odzyskał? Ale nie bądźmy małostkowi. Lepiej niech z reprywatyzacją kojarzy się tylko warszawka – krakówek takimi przyziemnymi sprawami nie żyje. Tylko Wawel, okno papieskie i opactwo w Tyńcu się liczą – co tam zwykli mieszkańcy i ich dane.

Gaszenie pożaru trwało 122 godzin, działało 800 strażaków, koszt zabezpieczania dokumentów, które odratowano, osuszania, wysyłki do specjalnych laboratoriów, które odcyfrują, co zostało – na pewno ponad 1,5 miliona…

Przypominam, że gdy dżihadyści niszczyli wiertarkami irackie dziedzictwo kulturowe, wszyscy płakaliśmy, oglądaliśmy fotografie, ONZ zwołało posiedzenie kryzysowe i ogólnie przerażała nas ta cała „dzicz”. A posągi buddów w Bamianie z VI w.? Jak mogli je wysadzić w powietrze? Porównanie nieco na wyrost, ale tylko nieco. Archiwa miejskie to nie tylko administracja, biznes, dane osobowe. To też pomniki. Każdy, kto ma chociaż niewielkie domowe archiwum, ja akurat po matce Agnieszce Osieckiej odziedziczyłam kilkaset teczek, wie, że dokumenty są bezcenne, bo każdy z nich jest opowieścią. Tak bardzo zamartwiałam się o bezpieczeństwo domowego archiwum, że do dziś odczuwam ulgę, iż po latach przekazałam je Bibliotece Narodowej.

Czy nasze archiwa są bezpieczne? Czy budynki dobrze zaprojektowane i wykonane? Jaki mamy w ogóle obraz archiwisty? Czy to nadal dziadzio w sweterku, w okularach o szkłach grubszych niż moje łydki, który nie umie w chmurę Google’a i przeciwpożarowe kurtyny?

Niedawno ukazała się biografia genialnej poetki Zuzanny Ginczanki „Nie upilnuje mnie nikt” pióra profesorki Izoldy Kiec. Po kolejnych donosach w 1944 r. Ginczanka ucieka przed gestapo pod kolejne adresy w Krakowie. Dokładną trasę tej coraz bardziej klaustrofobicznej i beznadziejnej ucieczki z mieszkania do mieszkania odtwarza Kiec z dokładnością programera jakiejś upiornej gry miejskiej. Po szmalcowniczym donosie hitlerowcy dopadają poetkę i wywożą ciężarówką. Zuzanna Ginczanka najprawdopodobniej stracona zostaje w obozie w Płaszowie (zbudowany w 1942 r. na gruzach cmentarza żydowskiego!).

Akta miejskie i adresy to nie są nudne fiszki. Żadne fiszki nie są nudne. Naszego dziedzictwa nie podpala Hamas ani talibowie. My sami nie potrafimy archiwizować siebie. Wiem, że hotel na godziny Mariana Banasia to teraz bardziej palący problem, ale może stać nas na nieco szerszą perspektywę?