Dziewczyna przesiadkowa

Człowiek w moim wieku składa się w ok. 55 proc. z wody. Ja na przednówku zawsze mam wrażenie, że jestem raczej stuprocentowym Polakiem-Burakiem. Całą zimę piję litrami barszcz czerwony z kubka. W lutym, jakoś tak po moich imieninach, których jako osoba świecka nie obchodzę, ale inni obchodzą świętą Agatę hucznie, składając mi życzenia i serniczki, jeszcze mały kawałeczek, a ja nie mówię nie, więc jest przyzwolenie, a nie gwałt, to ciasto nietuczące, więc po imieninach zwykle przerzucam się na zakwas z buraka. Zakwas nalewam sobie do kieliszka od wina czerwonego i celebruję swoje małe radości osoby oszczędnej, by nie rzec – skąpej.

Mogę brać udział w zawodach koneserskich, jeśli idzie o soki z buraka. Mam swoje ulubione „chateau” i producentów buraczanych. Do tych buraczanych soków krążących w moich żyłach nagle doszedł element patriotyczno-polityczny. Burak polski jest dobry, dumny i nasz. Nie to co pomarańcza czy ananas, co polskiej ziemi nie znają, dojrzewają po ciemku w kartonach, produkując ślad węglowy, zamiast siedzieć u siebie na Teneryfie.

W Polsce trwają protesty rolników, które nagle nadały mej konsumpcji walorów patriotycznych. Piję na barykadach, piję soki z polskich warzyw, wspierając rolników. Tymczasem komentarze ćwierkaczy, mieszkańców miast i części dziennikarzy są, hm, mało entuzjastyczne wobec spraw rolników. Część komentujących albo wprost ich obraża, drwi z nich, albo emanuje pogardą i wrogością. Gdzie podziały się zachwyt i kibicowanie, które wzbudzały protesty czarnych parasolek? Słusznie wściekłym Polkom gotowi byliśmy wybaczać graffiti na zabytkach kościelnych, a rolnicy nie mogą wykrzyczeć swej wściekłości? Nie wystarczy nam wojna za miedzą, wojna w Palestynie, my musimy jeszcze obrażać się sami nawzajem, a i sami rolnicy, podobnie jak protestujący nauczyciele, są podzieleni.

Jako typowa mieszczka czuję się przytłoczona bezradnością. Nerwowo zatem wychylam kolejne kielichy soku z buraka. Wczoraj śmiałam się z synem, jedząc naleśniki z powidłami śliwkowymi. Nie tuczymy się wcale, tylko wspieramy protest rolników polskimi powidłami.

Część postulatów rolniczych w ogóle mnie nie przekonuje – być może nie rozumiem ich. Częściowo budzą moją nieufność – przecież chcemy warzyw dobrej jakości i rolnictwa szanującego rzeki, glebę, drzewa, rośliny i zwierzęta. Od wielu przyrodników, hydrologów, a nawet leśników słyszę pomstowanie na rolników. Natomiast pogarda mieszczuchów prychających o drogich ciągnikach mnie zawstydza. Podobnie jest z gośćmi z Ukrainy czy Białorusi. Gdy przemieszczają się dobrym autem, to aż nas trzęsie z oburzenia. Tak jakby każdy rolnik miał chodzić boso, a jego żona nie powinna latać wizzairem do Alicante na urlop, zaś emigranci wszyscy powinni przypominać tych z Mrożka lub z faweli brazylijskich. Co to będzie, gdy dzieci lub wnuki osób pochodzenia ukraińskiego zaczną ubiegać się o głosy w wyborach na sołtyskę czy radnego?

Przemawia do mnie mocno postulat rolników o uproszczenie biurokracji. Nie tylko wnioski Unii Europejskiej z biegiem lat stały się niemożliwie skomplikowane. Cyfryzacja nic nie ułatwia, a mam wrażenie, że odwrotnie – utrudnia. Niby łatwiej wypełnić wniosek online, niż jechać gdzieś do jakiegoś urzędu. Ale, po pierwsze, nasze społeczeństwo, w tym wieś, bardzo się zestarzało i cyfryzacja, jak zima, zaskakuje kierowców ciągników. Powiedzmy, że gospodarz ma lat 60, a dzieci jego już dawno nie interesują się pracą na gospodarstwie, emigrowały do miast. Czy ktoś go regularnie szkoli, by nadążał za zmianami systemów zgłoszeń? Gdyby nie mój starszy syn i młodsi współpracownicy z redakcji czy mojej fundacji, wielu rzeczy bym nie przeskoczyła, a system wniosków jest jak system ambasad czy korporacji: niech nie dzwonią, niech nie przychodzą pupy zawracać, wszystko jest na stronie wyjaśnione, a robot odbiera telefon i nawija jakieś komunikaty w pięciu językach po kolei.

Nie tylko cyfryzacja, ale cyfry są problemem. Wnioski to nie jest księgowość na poziomie: rozlicz się sam w kwadrans. To wiedza o finansach całkiem zaawansowana. Czy rolnik ma znać się na plonach, zbiorach i zbycie, czy ma robić dodatkowo studia na SGH? Jak mantrę słyszę od mieszczuchów, że rolnicy są leniwi i roszczeniowi, bo „gdyby nie UE, to oni by kwiczeli”. Tymczasem czy UE też nie jest leniwa? Promocja UE ogranicza się od dekad do stawiania ohydnych tablic na poboczu z nudnym napisem „zrealizowano z funduszu tego i owego”, logo i tyle.

Nie widziałam żadnych kampanii opowiadających o tym, jak Unia upraszcza biurokrację i co robi, by ułatwić nam różne procedury. Komunikacja i promocja Unii jest od lat do bani. Równie dziurawa jak płoty, które Unia stawia, broniąc wstępu uchodźcom. Nawet tak silna marka jak berliński szpital akademicki Charite czy instytuty francuskie nieustannie inwestują i ulepszają swoją promocję…

Na koniec sprawa granicy z Ukrainą. Tu też w dużej mierze rozumiem wściekłość rolników, bo mamy prawo czuć się wykorzystani i nie może być tak, że mówienie o tym publicznie oznacza, że jesteśmy ruskim agentem, rasistą czy naiwniaczką, która padła ofiarą propagandy Łukaszenki. Należę do osób, które nie „zmęczyły się wojną”, i od dwóch lat na swój sposób pomagam. Od wożenia kanapek na dworzec, poprzez wiele miesięcy „gości” w domu, zrzutki dla żołnierzy, a ostatnio zbiórka bucików, jedzenia i ubrań dla domu dziecka pod Iwanofrankowskiem. Osoby, które mieszkały w moim domu, wyjechały na zachód. Nie wiem, co się z nimi dzieje, nie utrzymują kontaktu. Jedna pani z dziećmi wróciła na Ukrainę i mimo że moja bratowa pomagała, ucząc ich angielskiego przez rok, nie wiemy, co się z nimi dzieje.

Czy pomagamy, oczekując wdzięczności? Nie. Pomagamy, bo to nam pomaga w pozbyciu się bezradności, bywa ułudą sprawczości w obliczu maszynerii zła, jest ludzim odruchem. I z wyrachowania: nie chcemy, by nasze dzieci zostały sierotami wojennymi lub żeby szły w kamasze. Mimo to, hm, fajnie byłoby chociaż pocztówkę otrzymać od Oksan i Wasylów, którzy ruszyli do Kanady lub Belgii. Polska była i jest tylko stacją przesiadkową.

Myślę, że nie dość opowiadamy i mówimy sobie o tym. Nie każdy lubi być dziewczyną na pocieszenie, na chwilę. Mamy prawo mieć dni, w których czujemy się wykorzystani.

Po drugie, nie znamy prawdy. Z powodu naszej propagandy wojennej za mało mówimy o tym, że nie tylko Putin ma swoją propagandę, ale i Ukraina. Owszem, koledzy i koleżanki narażają życie, pisząc wstrząsające reportaże z wojny, np. na łamach „Polityki”, ale nie wiemy wiele o polityce wewnętrznej i nastrojach społecznych w Ukrainie. Zełenski traci poparcie. Dlaczego? Jak bardzo? Kto mu zagraża? Dużo rozmawiam z Ukrainkami w Polsce i od pół roku słyszę sporo o tym, że one „nie puszczą” swoich mężów czy synów do armii, nawet jeśli ci rwą się do wojowania. Dlaczego? „Niech zobaczę, że na front idą wojować ci synowie oligarchów. Oni nas wykorzystują, oni nas przehandlowali, robią z nas tarcze” – kilka dni temu pochodząca z Ukrainy menedżerka hotelu nad Bałtykiem tak mi to tłumaczyła. Jej syn kończy polskie technikum, mówi po polsku bez akcentu, mieszkają tu już ponad dekadę.

Nie podzielam pogardy ani złości wobec protestujących rolników. Życzę wszystkim nam dobrych, zdrowych plonów. A po drugie, nie da się najpierw parę lat nic nie robić w sprawie komunikacji, rozwiewania niedopowiedzeń, mówienia, jaka jest prawda o tej wojnie i kto na niej zarabia najwięcej, a potem prychać, że rolnicy tacy jacyś roszczeniowi i agresywni są. Politycy też nie mogą pozować na państwowców i patriotów, a potem nie działać skutecznie na rzecz polskiego bezpieczeństwa żywieniowego i wyższościowo pouczać wściekłych rolników. Ja tam stoję murem za polskim burakiem.