Diagnoza ADHD i inne luksusy

W Polsce konsultacja u psychiatry dziecięcego kosztuje dziś 500 zł. To stawka w prywatnej służbie zdrowia. Mimo tej ceny pacjenci są. Znajoma psychiatra mówiła mi kiedyś podczas koleżeńskiej herbatki na mieście: „gdybym nie wyłączała telefonu, dzwoniłby 24 godziny na dobę bez przerwy”.

Dobrze, że psychiatrzy mają swoich psychiatrów, bo już dawno by zwariowali. Na zapisy w tejże prywatnej służbie zdrowia, mimo ceny, czeka się, przynajmniej w Warszawie, czasem i dwa miesiące. Do tego dopuściliśmy. Pytanie: czy mogliśmy temu zabopiec? Czy byli ekonomiści, lekarze, politycy i spece od zarządzania zdrowiem, którzy mieli pomysł, jak do tego nie dopuścić? I czy da się to jakoś, przynajmniej częściowo, odkręcić? Chciałabym, by ten wpis był nasz wspólny. Liczę na Wasze opinie, analizy, pomysły w tej sprawie.

A teraz o mnie. Mój syn przechodzi w tej chwili proces diagnozy w kierunku ADHD. Gdyby nie wychowawczynie przedszkolne i nauczycielka w szkole, na pewno tak wcześnie po diagnozę bym nie ruszyła. Ogromnie cenię sobie to, że zarówno wychowawczynie przedszkolne, jak i część nauczycieli w szkole to osoby młodsze ode mnie, a zatem wykształcone w XXI wieku, z wiedzą na miarę chorób i wyzwań, które dotykają nasze dzieci i wnuki.

Drugiego syna urodziłam w wieku 42 lat. Czyli późno. Według lekarek, wspaniałych zresztą specjalistek z Kliniki Ginekologicznej przy ul. Karowej w Warszawie (pozdrawiam serdecznie!), była to „ciąża geriatryczna”. Piszę o tym, bo osoby z Attention Deficit Hyperactivity Disorder często mają starych rodziców. Niestety nie ułożyło mi się życie tak, że mogłam drugie dziecko urodzić wcześniej, mimo że chciałam, i namawiam wszystkie znajome, które mają wybór, by nie zwlekały z ciążą.

Bardzo denerwują mnie infantylne hasła typu „Age is just a number”. Nie tylko nie zalecam pięćdziesięciolatkom grania w tenisa bez rozgrzewki, ale np. wiek ma znaczenie w naszym podejściu do ADHD. U boomerów i dziadersów (dziaderek – płeć tu nie ma znaczenia) zaburzenie to wzbudza nieufność, a czasem wręcz wyparcie. „No co ty, za naszych czasów to mówiło się wiercipięta, zapominalski, roztargniony”. „Za naszych czasów za wstawanie podczas lekcji, za gadanie, za zapomnienie zeszytu po raz piąty pani po prostu biła nas po rękach, więc raczej nikt nie wiercił się ani nie zapominał i już” – tego typu wspomnienia są klasyką wśród moich roczników. Ludzie wspominają swe licea i podstawówki jako traumę. Wyzywani, bici, upokarzani przez nauczycieli i „profesorki”. Mimo to słyszę: „Oj, uważaj z diagnozą, bo szkoły na tych diagnozach zarabiają”. „Oj, uważaj, bo jest za dużo takich diagnoz”.

Taki już mam charakter, że w sprawach medycznych, a do takich należy diagnozowanie ADHD, które to zaburzenie stwierdza lekarz psychiatra, a nie specjalista od tarota, wróżka czy pan z różdżką, tudzież tiktorka w modnych tatuażach, słucham medyków, a nie przyjaciół. Skąd bierze się nieufność części mojego pokolenia względem diagnozowania ADHD? Otóż wydaje mi się, że wspomnieniami tkwimy w naszych szkolnych czasach. I faktycznie. Wtedy nie diagnozowano ADHD, mimo że zaburzenie istniało, lecz przypadków było mniej. W tej chwili 5–7 proc. osób w społeczeństwie naszym cierpi na ADHD. Wynika to właśnie m.in. z tego, że jest to zaburzenie w dużej mierze dziedziczne, które częściej trafia się u dzieci późnych rodziców. A że w społeczeństwach rozwiniętych rodzice decydują się na dzieci coraz później, to koło się domyka: mamy coraz więcej osób z ADHD.

Współczesna cywilizacja też sprzyja problemom z uważnością: za dużo rozpraszaczy. Tłumaczy mi się zatem wrażenie, którego doznaję od dwóch dekad np. w restauracjach, usługach, sklepach – praktycznie wszędzie. Zamawiam wodę gazowaną z cytryną i sałatę, ale z dressingiem obok. Dostaję wodę niegazowaną, a sałatę polaną sosem… A to pracownik zapomni wysłać raport, a to ktoś w sklepie obuwniczym przynosi za małe buty, bo w drodze do magazynu zdążył zapomnieć mój rozmiar. Zwraca to moją uwagę od lat, bo… zwykle tylko ja byłam taka nieuważna. Najgorzej mam z myleniem cyfr. Bardzo często zdarza mi się źle przeczytać choćby bilet podróżny. Zamiast odjechać o 14:15 potrafiłam stawić się na dworcu o 15:14… Zdając sobie sprawę ze swych problemów, staram się z nimi walczyć i im zapobiegać.

Zaburzenie uwagi czy nadpobudliwość nie należą może do najcięższych problemów ze zdrowiem psychicznym, lecz nieleczone są powodem pączkowania innych problemów – lęków, frustracji itd. Po co więc narażać nasze dzieci na niskie poczucie własnej wartości, problemy w szkole, po co utrudniać pracę nauczycielom (dziecko z diagnozą łatwiej będzie prowadzić i znaleźć pomoc do prowadzenia takiego ucznia), unikając diagnozy? Może części dorosłych i dzieci po prostu nie stać na takową diagnozę, do której wykonania szkoły i przedszkola dziś zachęcają…

Nie wiem jak wy, ale ja wierzę lekarzom, a najlepiej dwóm jednocześnie. Czyli w ważnych sprawach, a taka rzecz jak diagnoza ADHD to diagnoza na całe życie, bo z tego nie da się wyleczyć, z tym należy nauczyć się od terapeutów żyć, to nie przeziębienie. Zapisałam syna zatem do dwóch różnych ośrodków. Aby taką diagnozę mógł postawić psychiatra, wcześniej robi się testy, konsultacje z psycholożkami itd. Każda konsultacja u psychologa to 350 zł, a test trwający czasem kwadrans – też 350 zł. Dlaczego dopuściliśmy do tego, by tak duży, silny kraj w sercu Europy, który ma na sztandarach szacunek dla życia dzieci, porzucił te swoje dzieci?

I jeszcze gorzej: dlaczego słabszych i chorych, których nie stać na leczenie, jeszcze mocniej gnębimy? Jesteś złą matką. Nie stać Cię na terapię swojego syna. Odwróćmy pytanie: które matki w ogóle stać na takie ceny? Wiadomo, na chore dziecko składa się cała rodzina, ale mimo to tych dzieci bez dostępu do prywatnych psychiatrów na pewno jest większość. Dziś słynne osiemset plus to grosze, za które politycy kupują sobie spokój sumienia.