Hubert! Hurra!

Gdy Hubert Hurkacz miał słabszy moment w swym triumfalnym pojedynku na centralnym korcie Wimbledonu, z nerwów złapałam za mop i wycierałam podłogę, usuwając wyczyn mojego emerytowanego pieska Korka. Mąż, wierny kibic piłki, z nerwów zdecydował się nie patrzeć na dżentelmenów i eleganckie kobiety zasiadające na trybunach wimbledońskich i na smartfonie śledził klubową kopaninę w malutkim mieście norweskim, gdzie piłkarze Legii startowali w wyścigu o miano „Mr. mokrego podkoszulka”.

Pierwszy raz oglądałam tenis Huberta Hurkacza. To, że zawodnik dotarł do półfinału najważniejszej imprezy tenisowej na świecie, i to jeszcze w roku pandemicznym, gdzie przeszkód po drodze było wiele (Polska ma przerażający bilans zgonów, a służba zdrowia zapadła się, co nie pomaga według mnie spokojowi zdrowotnemu sportowców), to uskrzydlający sukces dla nas wszystkich w tych trudnych czasach populizmu, inflacji, życia w niepewności, co będzie dalej. Jestem bardzo wdzięczna całej rodzinie Hurkaczów, bo widać, że sukces ten jest okupiony ogromem pracy, wysiłku logistycznego, finansowego, psychicznego.

Hurkacz na tle najlepszego tenisisty świata Rogera Federera, choć o wiele młodszy, wcale nie prezentował się od razu lepiej. Widać różne przeszkody, mimo których Hurkacz wygrał. Federer prezentuje na korcie kocią sprężystość. Nie ubyło mu jej wcale. Ma zawziętość, apetyt na grę, nigdy nie deprymują go momenty, gdy rywal prowadzi – i w tym meczu w drugim secie zdarzało mu się atakować drugi serwis rywala, gdy sam był w pułapce.

Sposób poruszania się Federera po korcie emanuje spokojem, poczuciem kontroli, nawet gdy zdarzają mu się słynne kiksy i zagrania ramą. Ma też idealną budowę kończyn dolnych, co rzecz jasna pomaga w pracy nóg, ergonomii ruchu, gdy tymczasem zauważyłam, że Hurkacz, choć wytrzymały, zrywny i szybki, to stawia jedną stopę zauważalnie do wewnątrz. Takie sprawy to ogrom pracy dla fizjoterapeuty i nie dziwię się, że trener fizjoterapeuta wspiera go z trybun i nie tylko. To zawodnik bardzo wysoki, właściwie wzrostu bardziej koszykarskiego niż tenisowego – na pewno to atut w zasięgu ramion przy siatce i przy serwisie, ale uzyskanie zwrotności i efektu tzw. szybkiej stopy jest trudne.

Serwis Hurkacza jest dla mnie bajeczny i mogłabym oglądać go w zwolnionym tempie, bo ruch jest płynny, nieszarpany, a zarazem pełen: najpierw nadgarstek opada luźno niczym strudzony upałem kwiat, by potem otworzyć serwis w triumfalnym rozwinięciu obu ramion w łabędzi trzepot. Niestety z forehendem w pierwszych dwóch setach Hurkacz miał ogromny problem i zdarzało mi się nerwowo mopować podłogę lub rozwieszać pranie, by jakąś akcją zająć swoją psychikę i „pomóc Hubertowi”. Forhend ten był jak stare samochody maluchy – raz odpala, a raz kompletne harczenie. Czasem jakby ramię rozjeżdżało się z korpusem, biodrami i nogami. Na pewno technika forhendu tego zawodnika jest bardzo specyficzna i zastanawiam się, czy nie jest zbyt udziwniona.

Oburęczny bekhend jest u Hurkacza pewny, podręcznikowy, forehand był dziś chimeryczny, ale właśnie to cechuje potencjalnych mistrzów: coś im „nie hula”, mają duże nerwy, rakieta układa się inaczej w dłoni, nogi nie są takie rozluźnione, więc nie możemy zejść na nich w tempie, ale nie zrażamy się. Hurkacz to prawdziwy dżentelmen kortu. Nie symuluje niczym jakiś Neymar, nie robi min obrażonego geniusza, nie wali rakietą w kort. Co ważne, psychikę ma niebywale twardą, bo żeby wygrać z idolem, zdetronizować starego mistrza, trzeba odwagi okraszonej listkiem sadyzmu.

Weźmy choćby te skróty Hurkacza. Na granicy nonszalancji. Jak można tak starego Szwajcara traktować, co on sobie myślał? Zresztą Federer odpowiedział mu na większość dropszotów podobnie zmyślnymi zagraniami, jakby chciał pokazać: figa z makiem, młodzieniaszku, to mojej rakiety piłka słucha się lepiej.

Mistrz nie sprzedaje skóry tanio – trzeba go dobić. To nie piłka nożna, gdzie sędzia nam pozwoli skończyć mecz i dowieziemy zwycięstwo. Tutaj Hurkacz nie przestraszył się wygranej, gdy usłyszał w głowie przerażające wyzwanie:  „serving for the match”.