Włóczęga

Obłęd remontów. Premier Morawiecki lamentuje, że Polska wyludnia się, ale ja jakoś tego nie czuję. Powinno to oznaczać, że będzie ciszej, a jest coraz głośniej. Cisza stała się towarem luksusowym i zaprawdę liczę na miłosierdzie braciszków i sióstr zakonnych oraz księży. Mogliby się podzielić z prawie głuchą od dźwięku wiertarek i pił kobieciną i odpalić pokój z łazienką, do tego dostęp do ogródka ze świeżą miętą oraz niepryskanymi marchewkami…

Jakoś tak się porobiło, że remont stał się dla ludzkości okazją do wyrzucania. Po co reperować, jeśli można wywalić. Zbiegło się to ze śmiercią papieru. Po co trzymać sto numerów starej „Twórczości” czy „Literatury na świecie”, jeśli mamy cyfrowe archiwa. Nikomu nie chce się już oddawać starych czasopism do adopcji, widzę czasem całe hałdy miesięczników przykryte pyłem remontowym i wiórami. Nasze podwórko tonie w kompozycjach, których nie powstydziłby się Władysław Hasior czy inny twórca asemblażu.

Oto szafka typu jamnik z urwaną kończyną opiera się o drzwi z jednym okiem po wyrwanej klamce, a na tym rozrzucone jakieś buty. Jedne do pary, buty nieznoszone, damskie, jakby do tańca, niektóre buty plastikowe dla dzieci, ale i pojedynczy, sflaczały, poplamiony białą farbą kozak już nie pokozaczy na żadnym stołecznym prêt-à-porter.

Ludzkość sprząta po jednej wielkiej apokalipsie w oczekiwaniu na kolejną. Wydaje nam się, że wirusa już nie ma, przestaliśmy się szczepić i trzymać dystans w kolejce w sklepach budowlanych.

Remontują mieszkańcy bloków, ale i działkowcy. Ci na Górnym Śląsku wpadli na świetny pomysł, bo otrzymają dofinansowanie z Urzędu Marszałkowskiego. Jeszcze niedawno tylko działkowcy walczyli o swoje prawa przed chciwością deweloperów (przynajmniej w Warszawie tak było), a teraz, po pandemii i w czasie zmian klimatu, działki mają więcej kibiców. Własnej działki nigdy nie dorobiłam się, czego bardzo żałuję, ale zawsze chętnie snułam się po alejkach działkowych na Saskiej Kępie i Żoliborzu, bo to idealne miejsce na wagary i włóczęgi nastolatków, a dorastałam w czasach bez nawigacji oraz systemu kontroli, jakimi są smartfony i elektroniczne dzienniki, więc po prostu mogliśmy się włóczyć po mieście, stopniowo poszerzając kręgi tej małej włóczęgi.

Dziś betonoza do włóczęgi nieco zniechęca, ale też urządzenia mobilne i konsole do gier spowodowały, że ludzie przestali poruszać kończynami. Nic mnie tak nie dołuje jak apki liczące kroki. Do czego doszliśmy? Czytałam niedawno książkę „Plac Leńskiego” Daniela Wyszogrodzkiego o jego dzieciństwie i czasach nastolęctwa na warszawskiej Pradze. Chodzenie pieszo przez mosty Poniatowskiego i Śląsko-Dąbrowski było czymś zupełnie standardowym. Nawet moja mama, która lubiła motoryzację i stać ją było na własną toyotę, regularnie chodziła z mieszkania przy Dąbrowieckiej do banku przy Alejach Jerozolimskich. Czy ktoś wtedy liczył, ile zrobił kroków danego dnia? Obłęd.

Czy da się odbudować część zniszczeń po rządach Kaczyńskiego? Nie wiem, czy narodowi populiści kiedykolwiek stracą władzę, ale ani przyrody, ani takich marek jak radiowa Trójka lub festiwal w Opolu już nie odzyskamy. Najbardziej zastanawia mnie jednak, czy uda nam się jakoś przypomnieć sobie znaczenie słowa „solidarność”. Rządzenie przez konflikt wypaliło nas doszczętnie.

Wszystko to łączy mi się dzisiaj z chodzeniem i włóczeniem się po mieście, bo w Warszawie trwa festiwal skakania sobie do gardeł przy okazji przebudowy i remontu Śródmieścia. Prezydent Rafał Trzaskowski postanowił zwęzić niektóre główne ulice centrum. Cel jest jasny: mniej samochodów, więcej przestrzeni dla ludzi i klimatu. Więcej ciszy. Dla pieszych, dla biegaczy, dla rodziców z wózkami, dla ludzi na wózkach inwalidzkich. Mniej spalin, ograniczenie prędkości. Więcej drzew, klombów, kwietnych łąk. Efekt jest taki, że na miejscu Trzaskowskiego chodziłabym w kamizelce, ale nie takiej jak na spływ kajakiem po Wiśle czy na partyjkę tenisa na Warszawiance, tylko kuloodpornej. Wszyscy są niezadowoleni, a w erze socialów – dają o tym znać. Nie ma solidarności między mieszkańcami Warszawy i zastanawiam się, co by musiało się stać, byśmy zaczęli życzyć sobie dobrze? Powódź taka jak w Belgii i Niemczech czy Wrocławiu?

Czy są zadowoleni piesi, że wreszcie przez rondo Dmowskiego vel Praw Kobiet będzie można przejść górą? Bez łażenia po obsikanych stromych schodach? Czy zadowoleni są podróżni taszczący po tych schodach walizy w drodze na dworzec PKP? Czy są zadowoleni rodzice z wózkami, że nie będą musili nadwerężać kręgosłupa albo ryzykować, że dziecko wypadnie z wózka wraz z zakupami, gdy taszczymy tenże wózek po schodach? Ileż to razy prosiłam spieszących się przechodniów w centrum: „Przepraszam, czy może mi pan pomóc z walizką? Czy może mi pani pomóc z wózkiem?”. Dodam, że kilka lat temu uruchomiono tam windy, ale śmierdziało w nich moczem, a też często nie działały…

Nie. Piesi są niezadowoleni, bo według nich wyznaczona przez projektantów trasa przejścia jest… za długa. Ludzie liczą każde sto metrów. Piesi uważają, że rondo zostało zaprojektowane pod rowerzystów. A tych jest w stolicy rzekomo 2 proc. Może i tak, ale czy z czasem ta liczba nie będzie rosła? I dlaczego jako piesi nie możemy cieszyć się z sukcesu rowerzystów? Czy to nie zasługa ich wieloletnich protestów? Również rolkarzy, którzy spotykali się, by blokować centrum, jeżdżąc w kółko wokół tegoż ronda? Może presja ma sens? Może piesi powinni bardziej się zmobilizować, lepiej jednoczyć? W pandemii popyt na rowery przerósł podaż. Będzie coraz mniej aut, a coraz więcej rowerzystów.

Oczywiście kierowcy też są wściekli na Trzaskowskiego, a o pieszych w ogóle nie myślą. Niedawno szłam ulicą Puławską. Zaczepiła mnie kobieta, która pod rękę prowadziła niedowidzącego męża. „Widzi pani?”, mówi do mnie, „trzy czwarte chodnika zajmują samochody. Kierowcy mówią, że mamy chodzić gęsiego! A ja nie mogę gęsiego. Ja muszę go prowadzić pod ramię, bo on prawie nic nie widzi”.

Czy zadowoleni jesteśmy my, rowerzyści? Należę bowiem do wszystkich tych grup. Apetyt rośnie w miarę jeżdżenia. Dopóki Most Poniatowskiego nie przejdzie remontu, to bezpiecznie i naprawdę wygodnie nie będzie. Chciałabym dożyć tego remontu, ale w czasie pandemii moje szanse maleją. Jednak ostatnie lata to naprawdę sporo nowych ścieżek rowerowych i cieszę się tym, co mam.

Polaków jest coraz mniej, bo nie umiemy sobie wspólnie nigdzie tu znaleźć miejsca. Lądowanie na Księżycu śledziliśmy, bo to była zimna wojna. A teraz loty w kosmos śledzimy, bo chętnie wysłalibyśmy tam naszego sąsiada, żeby samemu tu mieć więcej miejsca na nasz śmietnik.