Dyplom ze wszystkiego

Jestem może bledsza, trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca, ale życia towarzysko-uczuciowego na ponad rok pandemii nie zawiesiłam, tylko imprezuję, milcząc.

Przez te czternaście, czterdzieści czy czterysta miesięcy nieszczęśliwi czasu nie liczą, nie zostawałam w domu ani dzieciom nie kneblowałam drzwi. Habituacja do nowej formy życia towarzyskiego poszła zaskakująco gładko – to jak z jazdą na rowerze, nie zapomina się nigdy.

Wróciłam do dobrze pamiętanych z ponurych czasów PRL form spotkań. Czyli „ławking”, żagle, grzybobranie, działki pracownicze. Dzieci uczą się z kolegami w domu. W środę u nas, w czwartek u kolegi i tak cały rok. Wiele lat jakoś żyliśmy bez all inclusive na Zanzibarze czy wyskakiwania na służbowe tagliatelle. W liceum po szkole nie umawialiśmy się na żadne espresso z pianką z mleka owsianego w drogich sieciówkach, tylko szło się „na górkę”, stało się po prostu w zaniedbanym, ale dzikim i pełnym historycznych zakamarków Parku Cytadela (bunkry! fosa!). I jadło kanapkę zawiniętą w tłusty papier śniadaniowy. Tłusty, bo używany dwa razy. Z biedy i z braku tegoż w sklepach.

Termos był przedmiotem wartym grzechu. Na co dzień w sklepach AGD niedostępny. Były termosy z dziubkami, takie stołówkowe, które pamiętam z kolonii w ramach wakacji pracowniczych. Były „przywileje” dla rodziców w formie kolonii nad rzeczką czy Bałtykiem. Nikt nie wszczynał larum krytykującego „rozdawnictwo”. Jeśli się w rodzinie milicjanta lub wojskowego nie miało, bo ci miewali superośrodki nad brzegiem Bałtyku, to się chociaż w Nieporęcie nad kanałkiem żerańskim lądowało (bardzo miło to wspominam, kajaki były, boisko do siatkówki też).

Przyznam, że redaktora Passenta z termosem w ręku na grzybach czy skiturach nigdy nie widziałam, ale inni rodzice miewali termosy z NRD lub zachodnie, takie we wzór ze szkockiej kratki. Od tamtej pory herbata z termosu smakuje mi bardziej niż pita z porcelany. Nie wiem, co na to owdowiała królowa Elżbieta.

Życie towarzyskie zatem nieco partyzancki charakter przybrało w pandemii. Nawet tenis partyzancki narodził się. Lepiej nie grać po zmroku w balonie. Widać światło z drogi i ktoś może zakapować. Jeśli w drogerii naraz może zakupy robić 17 osób, to dwie osoby w balonie tenisowym też chyba są bezpieczne – sport buduje odporność.

Natomiast trudno mi wydobyć z siebie jakiś głos podczas wszelkich spotkań z ludźmi nie dlatego, że mam usta zatkane respiratorem, ale opadła mi szczęka ze zdumienia. Przez rok pandemii większość obywateli Najjaśniejszej ukończyła uniwersytet YouTube’a, pisząc i broniąc prac habilitacyjnych z co najmniej siedmiu dziedzin. Biotechnologia, uprawa roślin, rolnictwo, inżynieria leśnictwa, wakcynologia. Ludzie znają się na wszystkim i na temat wszystkiego mają swoje zdanie, które to zdanie musi być w kontrze do twojego lub co najmniej pouczająco-moralizatorskie.

Częstuję koleżankę naparem z ziół z termosu. Mówię: wiesz, ostatnio właściwie nie pijam herbaty. Blisko domu mam zielarnię i robię sobie pyszne napary z ziół. To koniec! Wykład o zielarstwie gotowy. Że „z ziołami trzeba uważać”. Kiedy zbiory ostropestu, a kiedy zbiory werbeny. Zapewne istnieje setka jutuberów zielarskich…

Podczas wyprawy na bunkry do lasu synek kolegi krzyczy, że jest głodny. Daliśmy mu już jabłko, kanapkę. Ostatnia deska ratunku. Wyciągam z plecaczka… czekoladę. To koniec. Wykład o oleju palmowym. Sprawdzamy skład. Uff. Nie ma. Ale skąd to kakao, bo szaman z Peru poleca tylko „kakao ceremonialne”? Jutuberscy profesorowie leczą ceremonią kakao. O terminie moich szczepień nie rozmawiam, bo to jak stąpanie po „polach skaczącej śmierci” pełnych min w Kambodży. Znam osoby, które chętnie przeistoczyłyby się w glonojady i spróbowały odessać szczepionki, które ich rodzice zorganizowali im w dzieciństwie i młodości. Szarlatyna, szkarlatyna, już gwiazd kraina ją dobrze zna. Cudownie byłoby jeszcze mieć odra party i ospa party.

Rzeczownik „wyszczepienie populacji” awansował na równie przerażający co „wymordowanie ludności cywilnej”. Dzięki kursom na uniwersytecie YouTube’a część osób zaczęła nosić przy sobie fiolki i strzykawki. Nie po to, żeby szczepić się placebo, ale by „suplementować”. Termos jest passe.

Nie zdziwcie się, gdy po posiłku koleżanka zaproponuje wam szocik, ale nie pigwówki, tylko… magnezu. Na uprzejme „nie, dziękuję, poziom magnezu mam w normie”, na pewno usłyszysz, że się nie znasz, bo badania to zło i wystarczy wsłuchać się w organizm.

Od katastrofy lotniczej w Smoleńsku minęło już ponad dziesięć lat. Wtedy wszyscy znali się na inżynierii lotniczej, a teraz dzięki YouTube znają się na wszystkim i nie zawahają się tej wiedzy używać. Na sobie i na tobie.