Białoruś u mnie w pokoju

Tylko trzy lata do emerytury mi zostało i odejdę z tej telewizji. Tylko czterysta tysięcy do spłaty tej inwestycji, o, tu jeszcze dach został do położenia, woda podłączona i na koniec drogę robimy, i odejdę z tego ministerstwa. Tylko moja córka zda na studia, a rzucę robotę w tej policji. Każdego dnia niejeden tak sobie tłumaczy i wypisuje usprawiedliwienia, jeśli nie stać go na to, by ryzykować życie na barykadach z miłości do kraju. Teoretycznie bezrobocia nie ma, za to wielkanocny koszyk inflacyjny poświęcony i chleb drożeje.

Rezonuje to wszystko w głowie, gdy oglądam sztukę „Białoruś obrażona”. Po 37 latach pracy w jednej szkole, na trzy lata przed emeryturą, trudno jakieś ryzyk-fizyk odstawiać, uczniów porzucać, trasę zmieniać, nawyki wywracać, a tyle lat przepracowała jedna z głównych bohaterek sztuki jako nauczycielka. Poczucie bezpieczeństwa, karierę, dyscyplinę, wyniki uczniów zawdzięcza dbającemu o wszystkich Aleksandrowi Łukaszence. Gra ją brawurowo Aleksandra Maj – nie znałam tej aktorki, a Wy? No cóż, dawno nie byłam w teatrze.

Aż się stęskniłam za teatrem na tyle, że zaryzykowałam i wybrałam się do Teatru Miejskiego w Gliwicach. Teatr legalnie, a nie w podziemiu teatralnym, udostępnia na YT sztukę pt. „Białoruś obrażona” w reżyserii Jerzego Jana Połońskiego. Tekst napisał Andrei Kureichik, a przełożył Dariusz Jezierski. Usiadłam przed komputerem po całym dniu pracy zdalnej i nauczaniu zdalnym dwojga synów, z lękiem, że nie dam rady, że teatr online to pomyłka, że zasnę nad laptopem – pandemia nas wszystkich, nawet zdrowych jeszcze, wysysa z sił i entuzjazmu.

Założyłam lepsze buty i żakiet. Dziwnie, groteskowo, żałośnie, obok za ścianą zamiast szumu publiczności słyszałam, jak starszy syn gra na konsoli, młodszy rozsypał owsiane ciastka, niech leżą, mama wyszła do teatru.

Jednak poczucie bezradności, że tuż obok, za naszą granicą, Białorusinki i Białorusini z białymi wstążkami na nadgarstkach są pałowani, mordowani, wywożeni, że mają poczucie bycia niepotrzebną plamą na mapie, ja nie mogę skutecznie pomóc, a nasz rząd jest tak pochłonięty chwaleniem się, że super idzie nam gospodarczo i szczepiennie, spowodowało, że spektakl obejrzałam. No bo co możemy zrobić dla Białorusi poza interesowaniem się, współodczuwaniem?

Współodczuwanie nie okazało się trudne, bo reżyser, operator (operator w teatrze, ale heca, co?!) oraz autor zahaczyli mnie od razu. Tekst jest gorący jak reportaż pisany messengerem prosto z protestów, i to przez kilkunastu bohaterów. To właściwie kolaż monologów, zapewne bazujących na autentycznych relacjach uczestników białoruskich protestów, i to z obu stron barykady. Dzięki tej formie nie ma tu nabzdyczenia romantyczno-patriotycznego. Mamy młodych, nagrzanych mięśniaków z OMON, nakręconych propagandą, sterydami z siłki, wypłatami za torturowanie protestujących, ale mamy i młode dziewczyny, w tym jedną w sukience gotowej do ślubu, które wierzą w zwycięstwo.

Mamy też punkt widzenia tak dobrze mi znany, że chwilami miałam wrażenie, że tekst napisała jakaś polska dramaturżka lub reporter. To właśnie ci bierni. Ci gardzący protestami, bo są w kokonie, nakryli się kocem, wolą się nie bać. Mają dobrą państwową posadę, tylko kilka lat do emerytury, a może odziedziczyli lęki po babciach i dziadkach z czasów wojny, a wraz z nimi lęk przed represjami? Są też ci, którym bliskość Rosji odpowiada, „jeden kraj od Brześcia do Władywostoku”…

Spektakl łapie widoczną i u nas na ulicach zmianę: protesty są inne niż te z czasów Praskiej Wiosny czy naszych lat 80., bo mamy czasy po rewolucji Steve’a Jobsa. „Ci przeklęci obserwatorzy wszystko nagrywają”, skarży się jeden członek formacji OMON ubrany w czarną kominiarkę i maseczkę. Tak, „dobrze, że jest koronawirus”. Policjant, pałując dziewczęta na ulicy, zauważył koleżankę z aquaparku. Chyba go nie poznała zza maski?

Tekst Andreia Kureichika otwiera rewelacyjny monolog samego dyktatora. Dyktator nienawidzi teatru. Gardzi nim, bo z teatru nie ma pożytku, bo na scenie „dorośli ludzie stroją miny, tyłkami kręcą” i nie wszyscy mówią prawdę. Lepiej na traktor ich posłać. Na wsi nie ma teatru. Brzmi znajomo, wykształciuchy, prawda?

Teatr online nie zastąpi mi teatru na żywo, ale spektakl Jerzego Jana Połońskiego to dowód na to, że przeżyje ten teatr, który się szybko dostosuje. Połoński puste wnętrze Teatru Miejskiego w Gliwicach zapełnił nie widzami – zamknięte przecież – ale akcją. Oto aktorzy mówią do nas z foteli teatralnych. Z korytarza. Z piwnicy przerobionej na siłownię. Na scenie zamiast desek – murawa piłkarska. Kibole ultrasi drużyny Bate Białoruś szykują się do walki, ale nie w lidze, tylko o wolność. Pusty teatr w pandemii nie musi być martwy i smutny – może cały być sceną.

A co ze spojrzeniem widza? Do niedawna naszym wzrokiem kierowały światło i dźwięk. Teraz magnesem jest kamera. Bywają momenty, że aktor wpada w manierę znaną nam z zooma czy youtube’a. Internet zmienił telewizję, teledyski, randki i wykłady, to i teatr nie może pozostać kostyczny. Reżyser i aktorzy mają nie lada wyzwanie. Nie mając kontaktu z widzem, muszą być gotowi na to, że oglądając sztukę, widz jednocześnie może je owsiankę, bo jest świt? A może ogląda monolog Aleksandry Maj w słuchawkach, bo nie chce budzić w nocy trójki dzieci?

Teatr online oznacza, że jeden spektakl może „pomieścić widzów” z całej planety, ale tak naprawdę to aktorzy goszczą raczej u nas w domach, smartfonach itp. i muszą wyjść z siebie do nas.