Pełna wiary

Kurier dzwoni, idę otworzyć, pies szczeka, nabawił się nerwicy przez te wysyłki, pies znaczy, nie kurier, posikuje po kątach, bo ciągle ktoś u nas przez internet coś zamawia, obcy pod drzwiami, zły pies musi być zły, bezustannie szczerząc kły. Ku drzwiom zmierzam powoli, bo człowiek w niewoli oszczędza siły. Czytałam o tym w wielu wspomnieniach obozowych, ostatnio u Kornela Filipowicza, po którego opowiadania sięgnęłam dzięki biografii „Mirion, Ilia, Kornel” autorstwa Justyny Sobolewskiej.

Nie wiemy, kiedy nas wirus wyzwoli. W pierwszym lockdownie traciłam bardzo dużo sił i nerwów na szukanie przedmiotów we własnym mieszkaniu. Obecność wszystkich domowników powodowała chaos i bałagan, mieszkanie nie wytrzymywało, jakby mściło się. Znikała komórka dziesięć razy dziennie, połykało mi ładowarki, wieszak na ubrania tracił gałęzie pod naporem kurtek, wieczorami regularne naloty nie na Londyn, tylko naloty kamienia na słuchawkę prysznicową.

Starszy syn kąpał się latami w klubie po treningach, a teraz słuchawka prysznicowa nie poznaje człowieka – kamień na kamieniu jej z wrażenia wyrasta. Tym razem postanowiłam być jak kowboj. Telefon mam w kaburze non stop i nie tracę sił na sprzątanie.

Drepcąc do drzwi, wdeptuję w kałużę – syn wylał wodę, przewracając konewkę, akurat ćwiczył tzw. ball mastery. Nie wiecie, co to? To takie kozackie sztuczki z piłką nożną, przez które wzywa się elektryka. Drugi synek właśnie paluchami wali w ekran mojego laptopa, bo myśli, że to tablet – próbuje uczestniczyć w zajęciach szachowych w przedszkolu i przesuwać wieżę w bok. Przedszkole działa hybrydowo. Był czas, gdy słowo hybryda kojarzyło mi się z mułem, ale to dawno temu było.

Wspominam sobie, idąc do drzwi przez pobojowisko, które było kiedyś moim mieszkaniem, wojnę o Hercegowinę i Bośnię. Jak to się za mojego życia dorosłego rozpadła Jugosławia i koledzy korespondenci  radiowi, którzy wracali stamtąd, mówili o żołnierzach, którzy śpią wtedy, kiedy mogą, a nie wtedy, kiedy akurat zapada noc czy dopada ich zmęczenie.

Rodzicielstwo w pandemii też zagraża naszemu zdrowiu i nie pamiętam już dnia, kiedy byłam wypoczęta. To musiało być w lutym, w okolicach moich urodzin. Na sen czasu nie ma, bo czas wolny od opieki nad największymi skarbami, pociechami naszymi, musimy poświęcić na pracę, bo jeśli pracę stracimy, trafimy na zasiłek, a przecież nie możemy narażać obciążonej służby zdrowia na to, że nie będziemy mieli z czego opłacić składki zdrowotnej. Będąc na śmieciówkach, musimy co miesiąc wyskrobać, za przeproszeniem, 473 zł na NFZ, by mieć ten luksus wylądowania w izolatorium z własną wałówką – czyli własnym tlenem. W PRL, w czasach stanu wojennego, zakłady fryzjerskie prosiły o przybywanie z własnym szamponem…

W przesyłce od kuriera – prócz zamówionych szkieł kontaktowych – bonus! Kalendarz ścienny! Czy to nie jakiś rodzaj ponurego faux pas wysyłać  „już” w połowie listopada kalendarze, gdy nauczyliśmy się wszyscy stawiać sobie cele tylko na jeden dzień do przodu?

Samotność w pandemii nie bierze się z braku kontaktów. Te umiemy pielęgnować – spacery w lesie, wysyp małych grup rowerowych, wczoraj widziałam seniorów już o 8 rano ćwiczących thai chi w Parku Łazienkowskim. Nawet obrotni restauratorzy próbują umilać nam życie „na mieście”, na mieście, które tonie, bo miasta tracą, a wieś zyskuje.

Właściciele kawiarni uruchomili kawiarnie rowerowe, mobilne. Znany warszawski restaurator z obiadów przerzucił się na pieczenie ekochlebów i robienie kanapek ze zdrowymi wegańskimi pastami na wynos, zupy w menażkach wracają do łask.

Samotność bierze się z opuszczenia. Państwo wyrzuciło nas z balonu, bo byliśmy obciążeniem. Jesteśmy zbyt uciążliwi. Trzeba nas leczyć, kłaść, nie chcemy w pionie przy respiratorze stać, zgony nasze liczyć, a to skomplikowane, zębów już naszym dzieciom państwo nie prostuje, cukrzyków już nie chce na SOR-ach widzieć, wzrosła niebywale liczba kobiet rodzących w domach. Czy przeżyją czy nie – nieważne, bo życie wieczne jest darmowe i każdy może sobie je pobrać i ściągnąć.

Wieczne odpoczywanie i obietnica wieczności wciąż mają się dobrze. Dlatego uważam za nie na miejscu utyskiwania katolickich publicystów i publicystek piszących o „postępującej sekularyzacji”. Grzechy i zepsucie Kościoła katolickiego nie oznaczają wcale, że Polacy i Polki wyzbywają się wiary, duchowości, etyki. Po prostu pustoszeją budynki, a hierarchowie muszą poddać się zasłużonej karze, a prawdę, jeśli sam Kościół nie potrafił, objawiają ludzie stojący poza tą strukturą.

Popatrzcie wokół – prawie każdy się modli, medytuje, czyni dobro. Co drugi kierowca ma w aucie jakieś amulety religijne. Wczoraj odwiedziłam znajomą fizjoterapeutkę. Nad drzwiami wejściowymi wisiał krucyfiks. Moja pani fryzjerka nosi medalionik zdobiący jej pełny biust. Na Ursynowie otwarto okazałą prawosławną cerkiew! W radiu spotkałam energiczną pastorkę, która bardzo się spieszyła, bo z mężem mają tylko jedno auto, a ona miała jeszcze podjechać ze sprawunkami do trzech domów, gdzie osoby chore czekały na kiszonki i chleb.

Ogromna większość Polaków wciąż wierzy w Boga, bo czego innego mamy się trzymać, gdy wyrzuca się nas z balonu w czasach zarazy?