Macica na emigracji

Dzień dobry, dobry wieczór. Sama nie wiem, czy wypada tak dziś się witać. Takie mnie męczy poczucie winy, że jeszcze żyję, nie wywieźli mnie jeszcze do izolatorium. Trudno się przyznać, że jest się zdrowym w czasach, gdy wszyscy na socialach fotografują się z covidem, kaszlem, bólem głowy lub w otoczeniu medyków kosmitów.

Adaptując się do życia (?) z wirusem, poszłam nagle do kosmetyczki. Szok. Ludzie cierpią, a ja chcę żyć i robię coś dla siebie. Dlaczego teraz, w najmniej odpowiednim momencie, idę do kosmetyczki, idę i siebie pytam, ale idę jednak. Przypominam sobie moje wizyty w szpitalach. Zawsze widywałam w nich kobiety robiące manicure albo poprawiające włosy przed lustrem. Nie byłam na zabiegu pielęgnacyjnym ponad dziesięć lat. Prawda jest taka, że nie mam na to czasu i nie bardzo mi się ten biznes podoba. Nieekologiczny, drogi, korzysta głównie właścicielka gabinetu. W dodatku lubię swoje zmarszczki. W mojej rodzinie kobiety nawet się nie malowały. Stawiały na zadbanie, ale duszy i głowy, ciało było tylko atrakcyjnym dodatkiem, który nosiły jak koronkową parasolkę latem. Mimochodem.

Kosmetyczka pyta: „Jaki zabieg panią interesuje?”. Wszystko jedno. Byle dotyk. Chcę poleżeć w ciszy, bez męża, bez facetów, bez dzieci, bez chorego psa. Czuły dotyk kobiecych rąk nawet poza czasami zarazy jest dla pokolenia ludzi analogowych największym wynalazkiem ludzkości. Młodzi wolą miziać ekrany. Oczywiście, jestem u kosmetyczki też po to, żeby przygotować się. Nie wiadomo na co, na kiedy, ale daje to wrażenie gotowania się na apokalipsę. Nie robię zapasów, bo nie jestem chomikiem. Jak już po mnie przyjdą medycy, to otworzę im drzwi, a oni w szoku: ależ ona ma ładną cerę jak na swój wiek.

W czasie zarazy miło wraca się do historii. Czytam książki historyczne, ale też wspominam sobie swój pierwszy poród, ciążę i pobyt w szpitalu. W publicznym szpitalu im. Dzieciątka Jezus, budynku z czerwonej cegły przypominającym koszary austriackie z powieści Josepha Rotha. Panowała tam wtedy temperatura jak na pustyni egipskiej. Lato było skwarne, o klimatyzacji nikt tu nie słyszał, w korytarzu leżało się w towarzystwie fajnych kobitek i sepsy. Na dworze było 36 st. ciepła. Sepsa bardzo to lubiła. Mimo to wizja porodu we własnym mieszkaniu była dla mnie nie do przyjęcia, albowiem lubię ten cały sprzęt szpitalny, biel pościeli, spokojne reakcje personelu na śmierć i życie. Fakt, że tutejszy personel „urodził” tu miliony dzieci, powodował, że czułam pełne zaufanie do wszystkich wokół. Najmniejsze zaufanie czułam do siebie samej. Pierworódka.

Ale przecież dzieci są dobrem wszystkich, wszyscy wokół biorą za mnie i za dziecko odpowiedzialność, więc kładłam się w tym szpitalu z pełną ufnością, to był dla mnie taki kokon, łóżko z prętami wspanialszym było mi niż szezlong podobny temu, na jaki na co drugiej stronie „Lalki” opadała panna Łęcka.

Szpital Dzieciątka Jezus powstał dawno temu z myślą o „podrzutkach”. Ani podrzutkiem, ani jezuskiem mój syn nie miał zostać. Nazwa szpitala jakoś nie bardzo trafiona chyba jest, pomyślałam, wsłuchując się w dobiegające zza parawanu kobiece okrzyki: „kurwa, kurwa, ja pierdolę, dajcie już to znieczulenie, kurwa, kurwa, ja pierdolę”. Dosłownie tak było, a wiadomo, że najświętsza panienka nie używała brzydkich wyrazów. Presja na to, byśmy jezuski rodziły, jest abstrakcją. Poczęcie miałam sympatycznie pokalane, a wody odeszły mi, mocząc piżamę i materac. Tak już chciałam przestać być hipopotamicą i znów móc wiązać buty, robiąc pełen skłon do kolan bez przyduszania dziecka, że na widok izby przyjęć rozwarłam się na wiele centymetrów i w efekcie cały poród trwał trzy kwadranse jazzu najwyżej. Całość fotografował tata mojego syna, a przeprzeprzystojny doktor miał pod fartuchem koszulkę z logo FC Barcelona. W jego gabinecie pełno było fotografii szczęśliwych rodziców z bobasami, bo doktor kierował programem in vitro. Potem wpadła spóźniona przyjaciółka i popłakany ze wzruszenia dziadek Daniel.

Jak wielkie miałam szczęście, że cały plan powiódł się, to wiem dopiero dziś. W październiku 2020 r. I wiem, że gdybym dziś była młodą Polką, na ciążę bym się nie zdecydowała. A siłą nas do zaciążania po prostu nie da się już zmusić.

Decyzja o zmuszaniu kobiet do rodzenia martwych dzieci daje satysfakcję kilkudziesięciu fanatycznie nienawidzącym zwykłych, statystycznych Polek ludziom. Zapewne też jakiejś grupie polityczek i polityków. Jest to natomiast czarny dzień dla GUS i polskich rodzin. Jak do tej pory naukowcom nie udało się umożliwić starszym kawalerom, księżom – generalnie mężczyznom – zachodzenia w ciążę. Na pewno i to nastanie, o ile nie wybije nas wszystkich ten czy inny wirus. Panie na pewno wtedy odetchną. Będą mogły pomagać w weekendy dwu milionom samotnych ojców piastujących przez 24 godziny na dobę jakieś pociechy. A to się sukieneczkę dla bobasa wyśle ojcu paczką, a to się na spacerek weźmie malca, żeby dziadzio lub tatuś mógł rosół nastawić i do barbera chociaż raz na rok skoczyć.

Ale to na razie utopia. Decyzja o zakazie aborcji sprawi, że nie tylko zarobi podziemie aborcyjne jeszcze więcej, bo wszystkie, nawet te niezamożne kobiety z niego korzystać będą – zawsze uroczy rycerz, ksiądz, siostra, przyjaciółka, dziadkowie znajdą jakieś zaskórniaki na aborcję, a autobus do Cieszyna czy do najbliższego gabinetu domowego drogi nie jest. Najskuteczniejszą obroną przed aborcją lub rodzeniem martwych płodów jest brak ciąży. To już się dzieje. Polecam lekturę serii wywiadów z polskimi seksuolożkami pt. „Seksuolożki” autorstwa Marty Szarejko. Już teraz młodzi Polacy lękają się ciąży bardziej, niż my się jej baliśmy. Młodzi ludzie nie chcą wpadek. Z różnych powodów. Jedni nie chcą zostać w malutkim mieście u mamy. Może mama chleje albo miasteczko nie daje perspektyw – nie ma tu uczelni? Nie mają gdzie mieszkać? Jest przekop Mierzei i lotnisko w Radomiu, ale na mieszkanie dla pary z dzieckiem się nie nadają. Będzie jeszcze mniej kobiet decydowało się na ciążę, bo młodzi boją się katastrofy klimatycznej. Czy mają iść z dzieckiem na sanki, ciągnąc sanki po betonie przez pyły zawieszone?

Moja znajoma rodziła tydzień temu. W jej mieście w województwie pomorskim szpital położniczy przerobiono na zakaźny, więc po porodzie wylądowała w jakiejś NIEOGRZEWANEJ placówce BEZ ŁÓŻKA w pustej sali. „Spała” na fotelu. Maluszek zachorował na żółtaczkę, więc matka karmiąca musiała zostać tam na kilka dni i nocy bez łóżka. W pandemii nie ma wizyt, więc nikt nie mógł przynieść jej dmuchanego materaca czy farelki.

„Podrzutek” to słowo dziś rzadko używane. W „Syzyfowych pracach” mamy fragment o tym, jak zakonnice grzebią swe niechciane zamordowane dzieci w katakumbach kościelnych. Dziś już nie jest tak prosto zgwałcić zakonnicę. Trzeba się ostro nagimnastykować. Kamery, me too, papież Franciszek, pustsze klasztory. Mężczyźni mają więcej skrupułów, są empatyczni – wszak piękny przykład dał ksiądz Szydło, decydując się na dziecko i odchodząc z kapłaństwa. Na podrzutki kiedyś liczono na wsi. Pan ziemianin czy arystokrata sobie poużywał, a dziecko jak piłkę się podrzucało na wieś. Dziś nie ma wsi. Są tereny rolne i hodowle norek. Ponadto młodzi (i nie tylko) ludzie w pandemii polubili już wynalazki Krzemowej Doliny. Nie tylko Netflix, Insta czy Snapchat wiosnę czyni. Dobry seks można mieć online. Streamingi, skajpowanie – każdy może mieć orgazm lub inną formę szczytowania bez chorób wenerycznych, HIV i ciąży. Laptop i wifi każdy ma, bo minister Czarnek kupił do zdalnego ratowania nauczycieli.

Będzie rodziło się teraz mniej dzieci też dlatego, że w chwilach najtrudniejszych kobiety odwrócą się bardziej stanowczo od przemocowych mężczyzn. Jak na każdej wojnie i na tej będziemy same blisko się wspierać. Chcąc uniknąć gwałtów randkowych czy małżeńskich gwałtów, będziemy traktować facetów na dystans, a bliskość będziemy czerpały od siebie. Córka wróci do matki. Przyjaciółka wprowadzi się do koleżanki. Macice udadzą się na emigrację wewnętrzną. Nie, niekoniecznie z tej przyjaźni musi być lesbijski seks, może tak jak Maria Konopnicka z Marią Dulębianką – wiele lat razem, ale dlaczego od razu tę bliskość trzeba definiować? Z czasem może się dopiero seks lesbijski z tego udany wykluje. Liczy się zaufanie, ciepło, bezpieczeństwo, pomocna dłoń, dotyk kobiecej ręki. Fantazje sadystyczne religijnych fanatyczek czy fanatyków o męczarniach kobiet ciężarnych nie spełnią się, bo kobiety nie dadzą się zadręczyć. One po prostu stworzą sobie inny świat. Nowy, czuły, wspierający świat kobiet, ale chwilowo (?) będzie to świat bez dzieci. A faceci? Ogólnopolski Strajk Kobiet przetrwają tylko ci najczulsi i najbardziej empatyczni mężczyźni. Do zobaczenia na protestach. Moja pani kosmetyczka idzie ze mną, bo się polubiłyśmy podczas zabiegu.