Tour de force

To moje pierwsze od lat wakacje bez Tour de France. Dopiero teraz, gdy mi cię zabrakło, dowiedziałam się, ile cię ceniłam. Nie wiedziałam, że jestem kibicką kolarstwa.

Mój stosunek do tego sportu pozostawał sceptyczny, by nie powiedzieć pogardliwy. Dyscyplina typowo wytrzymałościowa, mało finezyjna i taka, w której doping, za cichym przyzwoleniem tatusiów i mamuś oraz lekarzy sportowych i trenerów, podaje się już nieletnim. A jakie nudne to mi się w oglądaniu wydawało – jedzie całymi dnia kupa facetów (kolarstwo kobiet dopiero od niedawna zyskuje uwagę sponsorów) w obcisłych gaciach pod górę i bolą uda oraz kręgosłup z przedramionami od samego patrzenia na to. I te celebracje tandetne – trzech facetów na podium oblewa szampanem ufryzowane hostessy. Żeby chociaż raz odwrotnie. Dziewczęta na podium oblewają panów wręczających im bukiety.

Intrygował mnie tylko ten ostatni zawodnik Tour de France, który nie mieścił się ani w czubie, ani w peletonie – czy w ogóle dojedzie, czy może zatrzyma się gdzieś na łyczek pastis pod platanem lub małą degustację sera Valancay. Trudno jechać przez najpiękniejszy kraj świata, nie zsiadając z roweru.

Aż tu nagle nie tylko sportów halowych zabroniono z powodu Covid-19. Kolarstwa szosowego również. Minął pierwszy mój maj bez Giro di Italia i pierwszy lipiec bez Tour de France. Mimo że się nie przyjaźniliśmy – już tęsknię, czuję pustkę. Jednocześnie mój znajomy trener Jakub R. zaprosił mnie, by kibicować mu, bo postanowił „sobie sieknąć” podwójny triathlon. Sam. Stacjonarnie. 360 km na rowerze stacjonarnym i dalej nawet nie chcę myśleć, ile basenów.

Będąc córką dyplomaty, powstrzymałam cisnące się na usta wulgaryzmy: „Czyś ty, ku…, och… Czy cię, chłopie, pogięło?!” – tylko skwitowałam, iż polubię i udostępnię jego wydarzenie na fejsie i że jakby co, mogę podjechać po jego zwłoki. Nagle zaczęłam z rozrzewnieniem wspominać „dawne czasy”, w których to kolarstwo szosowe migało mi z pędem wiatru przez życie. Kolarstwo było tylko sportem towarzyszącym. Ale. Nie pamiętam wakacji bez kibicowania kolażom. Wyścig Pokoju moje pokolenie wyssało z mlekiem ojców. Tatusiowie wychodzili z nami na ulice, na wiraże, my „na barana” ciągniemy ich za włosy (mój ojciec miał wtedy czarne loki!), czasem machamy jakimiś chorągiewkami. Jak nie na żywo, to wyścig był obecny w formie słomianych zabezpieczeń na zakrętach, wielkich relacji fotograficznych w gazetach, które wtedy drukowały wspaniałej jakości zdjęcia sportowców.

Owszem, wiadomo, propaganda, zimna wojna, a sportowcy z NRD to na sterydach. Już same rowery robiły wtedy wrażenie – kolorowe, zagraniczne, Francuzi na kolorowych peugeotach… Parę dni temu przypomniało mi się, że polscy kolarze, chyba to była olimpiada w Moskwie (?), mieli takie czapki z daszkiem podniesionym do góry i od spodu był napis „Polska”. Oddałabym mój kask i torbę rowerową za takę retroczapkę dzisiaj.

Giro nigdy nie widziałam na żywo, ale migało pod powiekami. W telewizorach hotelowych. We Włoszech zdarzało mi się widzieć stłoczonych kibiców siedzących w ciasnym sklepiku lub kafejce i kibicujących. Stłoczeni jeden na drugim, dym papierosowy. Na ekranie podziwiałam głównie Apeniny – zawodnicy byli anonimowi. Dwa lata temu w czasie Tour de France byłam z rodziną na kempingu w regionie Ardeche. W malutkich opustoszałych górskich wioskach pojedyncze kafejki celebrowały co prawda sjestę, ale zawsze jakiś telewizor działał i ludzie stali przed oknami lub przy barze. Na kempigu telewizorek był w sklepie – obroty rosły, bo kibice w każdym wieku i każdej narodowości, głównie Belgowie, Francuzi i Holendrzy, trzymali za swoimi.

No właśnie. Nie dla mnie w tym roku zagraniczne wakacje. Bon od premiera tylko na turystykę patriotyczną. Ponieważ zrezygnowałam z wakacji na rzecz cieszenia się pracą (której jeszcze nie straciłam) i oszczędzania na zorganizowanie domowego nauczania na semestr jesienno-zimowy (laptop, prąd, przybory, niania), to wczoraj pomyślałam, że po słabym dniu w robocie zajrzę sobie do baru sportowego zerknąć choćby na jakiś mecz piłkarski czy jaki tenisowy turniej. Cokolwiek, byle wspólnie, byle transmisja.

Nie ma. Nie ma już w moim mieście barów czy kawiarń z telewizorami. Obywatele! Powinniśmy bardziej stanowczo walczyć z tym, abyśmy nie dali się dzielić. Jaką mam frajdę z kibicowania sama w domu przed laptopem? Żadnej. Dlaczego jest coraz mniej telewizorów w przestrzeni publicznej? Czyżby udało się nas tak rozdzielić, tak skłócić, że właściciele boją się mieć w barze telewizję? No, bo jak włączą TVP info, to klient się zniesmaczy, a jak TVN24, to się obruszy, a jak kanał sportowy, to trzeba wykupić, a może obcokrajowcy w dużej liczbie przyjdą kibicować, obcymi różnymi językami będą mówili…

To może sąsiedzi? W czasach PRL seriale oglądało się wspólnie. Tylko czy w czasie epidemii sąsiad mnie wpuści? W czyim interesie leży, żebym nie oglądała sportu w towarzystwie przypadkowo spotkanych obcych kibiców? Nie daj Boże się polubimy, nie daj Boże napijemy, pogadamy, coś się od nich dowiem o sporcie albo o Francji…

W kolarstwie szosowym najciekawiej zawsze oglądało mi się tło, bo migało wszystko: Lazurowe Wybrzeże, świątynia Hery, wulkan Etna, wszystkie skarby przyrody, dziedzictwo, mieszkańcy wiwatujący. Nie brakuje mi przecież atletów w obcisłych majtasach (z całym szacunkiem – wow, panowie i panie, jesteście twardzi), ale mojej Europy, której teraz nie możemy przecież ot tak, bez protestowania, zamienić na bon wczasowy od premiera i na tło wygenerowane cyfrowo jako tapeta za armią rowerków stacjonarnych.