Ci wylatują, ci zostają

Chciałabym być w związku. Mimo że łaszę się jak suka przybłęda, od 25 lat ocieram się i mizdrzę – jako pracowniczka byłam i jestem sama. „Poziom uzwiązkowienia” jest w Polsce bardzo niski, uzwiązkowieni są górnicy i górniczki i to chyba wyczerpuje sprawę.

Zazdroszczę i podziwiam, bo z podatków, które płacimy wszyscy, mogłabym przecież i ja w czasie likwidowania redakcji czy „restrukturyzacji” spółki czerpać pomoc, a w czasach gdy akurat nie byłoby zapotrzebowania na mój węgiel, wszak świat się zmienia, fotowoltaika się rozkręciła, źródła odnawialne buchają, bo ludzie już nie czytają tekstów w erze memów – otrzymywałabym godne postojowe, szkolenia, przeniesiono by mnie może do innej firmy.

Masowe zwolnienia ruszyły już na początku pandemii. Ja, kobieta z mediów, to już doświadczona ofiara z wyuczoną bezradnością. Wywalono setki fotografów, dziennikarki z kartami radiowymi, wydawców, grafików, autorów, charakteryzatorów przenoszono siłą na zlecenia na moich oczach co kilka lat, falami. Firmy na pewno skorzystały. Jak wojna, teraz z wirusami, to i „odnowa”. Budujemy firmę po kryzysie na nowo, odświeżoną. Nad zwolnionymi czasem może ktoś się empatycznie pochyli. A co z tymi, którzy zostali na pokładzie? Najpierw kop jak po tabletce ecstasy – modna była w moich czasach studenckich. Ach, jak się cieszymy, że nas jeszcze nie wykreślili z listy pracy, ach „praca to luksus w tych czasach”, ach z wdzięczności, że mnie nie wywalili, pokażę im, jaki jestem pilny i wydajny, jaki jestem sprytny i wybitny, po prostu „zostali najlepsi”, jak w sporcie. Jeszcze nie za burtą, ale już w szalupie.

Tymczasem ja już fizycznie i psychicznie odczuwam skutki tego, że tyram jak mróweczka za tych, których od marca nie ma. Budzę się z bólem pleców, zasypiam jak koń – na stojąco – byle wykorzystać moment przerwy. Tak działa ten system. Za rok, dwa spalę się jak zapomniany ziemniak w popiele, pojadę do sanatorium z NFZ, a po taniości znajdą się w firmach moje zmienniczki.

Do tego rośnie moje, łagodnie pisząc, zniecierpliwienie, gdy widzę, jak na tej wojnie dorabiają się na czarno niektóre branże. Śledzimy sytuację w publicznej, o pardon, narodowej służbie zdrowia – minister Szumowski to, minister Szumowski tamto, poświęcenie lekarek, respiratory, testy. To wspaniale, ale na boku prywatna służba zdrowia na lewo, tylnymi drzwiami, przyjmowała w czasie lockdownu pacjentów, którzy ze szczęścia, że ktoś ich zoperuje lub zmieni gips, płacili po 10 czy 20 proc. więcej. Teraz wyśrubowane ceny zostały. W Warszawie ostatnio mój znajomy usłyszał, że RTG biodra to koszt 600 zł.

Dlaczego przy masowych zwolnieniach wspólnie i solidarnie nie upominamy się o zwalniane koleżanki i wspólnym frontem nie proponujemy szefowi alternatywnych rozwiązań? Bo związki to nadal „bolszewizm” i „komunizm”? Eee… chyba to nie dotyczy już milenialsów, boomersów i najmłodszych pracowników. To raczej efekt wmawiania nam od dziecka, że mamy być samodzielni, niezależni, promowanie indywidualizmu, własne dzieci, własne mieszkanie, własna choroba, własne kłopoty w domu, własny wall, własny kredyt, a śmieciówka to „wolność”. Proszenie innych o pomoc to wiocha, a poza tym gdzie są ci inni? Inni też machają rączkami, żeby nie zatonąć. Spróbujcie kogoś namówić na spotkania, zebrania, telekonferencje. Mission impossible. Żeby WSZYSCY z firmy byli razem. Niemożliwe, każdy zarobiony.

To może w sieci się skrzykniemy? Buahaha. Rzekomo internet buduje wspólnotę, bo jest sumą naszych inteligencji, ale funkcjonujemy w nim nie jak w związku osób, które walczą o wspólny cel, tylko jak porosty, które rozrastają się, po prostu tworząc nowe diaspory w miejscach, gdzie je zawieje. Poza tym czy spora część pracowników nie ma mokrych snów o tym, że fajnie jest być tym szefem czy szefową folwarku, która wręcza zwolnienia? Wazeliniarstwo, kuluarowe szepty, fantazje o awansie, no dobra, teraz mi obcięli pensję, ale jak wycisnę wyniki, to może mnie awansuje, a jak mnie awansuje, to wypierniczę wreszcie tę kretynkę z promocji i tego obleśnego dziadersa od komunikacji.

Poza tym po co mi zebrania związkowe, negocjacje, dzieci na obóz trzeba wyszykować, wyprawkę kupić, „300 plus” łyknąć, na żaglach się wyszaleć, póki ciepełko, po co będę się w jakiegoś agenta Bolka zabawiać i na barykady pchać. Wojny przecież nie ma. Prawda? Tak mówił kombatant poseł Radosław Sikorski ostatnio w wywiadzie u redaktor Katarzyny Kolendy-Zaleskiej. Po co młodzi są tacy agresywni, wytykał krytycznie. On to co innego, inna liga, protestował wtedy na ostro, bo to była prawdziwa wojna z opresją, a teraz, tutaj, to nie jest żadna wojna.

Naprawdę? Nie jestem ejdżystką, ale my, starsi ludzie, zamiast gloryfikować naszą przeszłość i wygrane bitwy, powinniśmy ruszyć się i lepiej poznać presję morderczego systemu, z jakim mierzą się teraz młodzi ludzie. Jeśli wojny nie ma, to skąd tyle anonimowych, niepoliczonych nawet dokładnie ofiar wśród tych martwych i tych już ledwo żywych? A konflikt dopiero się rozkręca na całym globie.