To jest napad

To jest napad, ręce do góry! Za każdym razem, gdy w masce lub chustce wchodzę do banku czy sklepu, czuję się jak rabuś, a gdy wsiadam do autobusu, zmieniam się w ultrasa piłkarskiego, który nerwowo sam sobie łamie palce, bo chwilowo brakuje mu kija bejsbolowego i dużej ustawki. Nie biją, bo wróg nie wylazł.

Okazuje się, że szata zdobi człowieka, a przynajmniej zmienia psychikę. Minęło zaledwie parę miesięcy, a ludzie się nie poznają. Okularnikom nieco łatwiej. Ostatnio pani w kiosku powiedziała, że poznała mnie po okularach. Porobiło się – nagle policja poluje na tych, którzy bez masek, bez kominiarek. Wyciągnęłam z szafy chustę arafatkę i chodzę po mieście zakwefiona jak beduinka w burzy piaskowej. Taki nikab powoduje, że nie patrzę na świat i ludzi, tylko „łypię”.

Po pierwszych tygodniach zachwytu pustką w komunikacji miejskiej dopada mnie lęk o przetrwanie tejże komunikacji. Gdybym była bogaczką, kupowałabym po kilka biletów na jeden przejazd. Nigdy w życiu aż tak komfortowo się nie jeździło, zawsze a to student z wypchanym plecakiem walnął mnie w nos, a to działkowiec z trzema reklamówkami bzu i krzaków pomidorów podrapał mi udo badylem, a to męczące atrakcje zapachowe utrudniały podróż, bo komunikacja bywała w czasie zimy czy upału jedynym schronieniem dla bezdomnych lub chorych psychicznie.

Pamiętam, jak w lutym jechałam autobusem na profilaktyczne badanie do ginekologa, a obok mnie stanęła pasażerka chora na zespół Tourette’a. Co prawda nie miała tików ruchowych, ale skrzeczącym, niskim głosem wydobywającym się jakby z głośnika schowanego w zaświatach rzucała w moim kierunku określenia takie jak: „Ty kur…, ty piz… jeb…”. Chropowata salwa z króciutkimi przerwami na oddech. Jak długa musiałaby być trasa autobusu, bym przyzwyczaiła się do tych „obelg”, ot, zwykły szum?

Nie dość, że stresowałam się badaniem, to jeszcze efekty wokalne i stan zdrowia współpasażerki wprawiły mnie w trzęsawkę. Odsunąć się od niej? Wszyscy byli odwróceni. Postanowiłam trwać i wyskoczyć dopiero na moim przystanku. Co teraz dzieje się z tą pasażerką? Czy ma dom do zostania w nim? Czy jej rodzina chce jej w tym domu? „Pamiętam, jak…”. Mamy już wspomnienia sprzed pandemii.

Teraz, gdy tramwaje i autobusy nadal jeżdżą prawie puste (wczoraj w wagonie tramwajowym o godz. 17 było nas trzy pasażerki), miast cieszyć się pustką, lękam się o los tegoż tramwaju. Tak, rower daje wolność, ale mojego miasta bez tramwajów po prostu nie mogę sobie wyobrazić. Miasto bez tramwaju to jak las bez drzew, to jak amfiteatr bez widowni, damska torebka bez bałaganu.

Warszawskie tramwaje są na tylu fotografiach archiwalnych, w tylu filmach, pasażerowie wieszali się na nich kiedyś jak winogrona na dachach. Kibicuję od lat nowej linii tramwajowej z Woli na Wilanów, był już przetarg, marzyłam, że dożyję tej chwili. Czas zmienić marzenia. Na razie nie akceptuję sytuacji, w której tramwaje miałyby podzielić los dorożek czy maszyn do pisania.

Powietrze w mieście odetchnęło bez samochodów. Gdzie one są, te wszystkie samo-samo-samochody? Ukryte na przedmieściach? Nigdy nie widziałam tyle osób biegających, jeżdżących na rowerach. Jeszcze nie umieramy, a z tego niezadowoleni mogą być tylko grabarze. Czyli że może nie trzeba będzie budować podziemnych garaży w miastach, wystarczy tylko, abyśmy część pracy nadal wykonywali z domu lub biura bliżej nas?

Gdzie jest ten czas, który zyskaliśmy, nie dojeżdżając do pracy? Myślałam, że życie rodzinno-towarzyskie zacznie teraz kwitnąć, bo jesteśmy wypuszczeni z biur, nie latamy służbowo po świecie, a tymczasem daliśmy się błyskawicznie zagonić do dziur, zaryglować w norach. Natychmiast dziurę zapchały inne obowiązki – więcej pracy przy kompie, domowe przedszkole, domowe nauczanie, niektórzy zamęczają się w kuchni, wymyślając coraz bardziej pracochłonne potrawy.

Człowiek musi się krzątać, wymyślić coś, byle się urobić. Może pawlacz posprzątam, sztućce wypoleruję, klepkę wycyklinuję, biblioteczkę alfabetycznie ustawię. Sama rzuciłam się w mikroogrodnictwo. Kupuję kwiatki na balkon, przesadzam rośliny domowe zza ciasnych donic do obszerniejszych. Widzę szał na pomidora. Ludzie chcą zdrowych warzyw choćby w liczbie trzech truskawek na parapecie. Człowiek wymiera, to chociaż na kwitnące rośliny sobie popatrzy.

W ostatnich dniach, gdy dzwonię do znajomych, proponując wizytę u mnie, w telefonie jakby na wstępie niedowierzanie, jakby los na loterii trafili, szok, jakby wygrała pani zieloną kartę do USA albo zdała pani na szóstkę, na serio, naprawdę, zapraszasz mnie do domu, że niby ja mam wyjść, a ty mi otworzysz? Czy to nie szaleństwo, czy nas nie podkablują?

A potem radość, ulga, spotkanie niczym na obrazie „Powrót z jasyru”.  Umawiam się na „ławking”, spacer, kawę z termosów w parku, wycieczkę do lasu. Ale widzę, że trzeba ich wyciągać, że sami boją się proponować spotkania. Zagoniono nas do klatek i teraz część z nas nie potrafi zamerdać ogonem, wybiegając na wolność.

W nocy śni mi się, że jadę pociągiem do Berlina. Nigdy nic nie powodowało u mnie poczucia takiej klaustrofobii i gniewu jak to zamknięcie granic. Jeszcze nie tak dawno świętowaliśmy rocznicę zburzenia muru, koledzy mają z tego czasu zdjęcia w albumach, jak tańczą na murze, a teraz jeden wirus spowodował, że ruszyła machina autorytarnej gry.

Wirus muru nie przeskoczy? Moja prababcia miała kota, który tak bał się ludzi, że prawie nigdy nie wychodził z szafy. Gdy prababcia ciężko zachorowała i wylądowała w szpitalu, to przez kilka dni jej rodzina kota w mieszkaniu nie mogła znaleźć – kusili go smakołykami, a on nadal nie chciał wyjść.