Elektryk z kontaktami

Nie chcę skończyć jak Kaspar Hauser. Dlatego od miesięcy traktuję kwarantannę dość niefrasobliwie i należy mi się niejeden mandat od Błaszczaka. Jak wiemy m.in. z arcydzielnego filmu Wernera Herzoga „Zagadka Kaspara Hausera”, wieloletnie siedzenie w zamknięciu nie kończy się happy endem.

Nie dość, że można zapomnieć, jak się rozmawia z ludźmi, nabawić się trwałych zmian w i tak umęczonym mózgu, to jeszcze dobre nawyki szybko ustępują złym nawykom. Komu latami udawało się nie bez trudu zwalczać prokrastynację, ten ma teraz łatwe usprawiedliwienie dla wszelkich zaniedbań. Po co sprzątać? I tak nikt nie przychodzi. Po co jeść pomidory i owoce – szkoda wody na ich mycie z wirusa. Po co ćwiczyć – i tak bikini na plaży nie będzie. Po co szukać pracy? I tak świat bankrutuje. Po co pić mniej wina, jeśli sam prezydent Trump, największy przyjaciel Polski, zaleca polewanie się od wewnątrz substancjami żrącymi.

Dzieci też przeżywają regres. Już w przedszkolu nauczyły się trochę angielskiego, ale po co, granice zamknięte, mamusia i tatuś w obcych językach nie mówią…

Po wyjściu z jaskini łatwo potknąć się o własne nogi. Nawet na trzeźwo. Życie wymaga wprawy większej niż zostawanie w dziupli. Oto moja koleżanka po dwóch tygodniach w domu w końcu wsiadła do auta, by coś załatwić, i natychmiast zaliczyła drobną stłuczkę. Stuknęła jedno auto, zaraz i trzecie w nich wjechało. Ależ cieszyła się, że w ten sposób miała wreszcie jakiś kontakt z ludźmi – spisywanie, załatwianie formalności z ubezpieczycielem. Cieszyła sama sprawczość, akcja. Widziałam kiedyś program dokumentalny o więźniach, którzy po wielu latach opuszczali cele. Wielu z nich po paru dniach na wolności – wieszało się.

Co ma wisieć, niech nie wisi. Kto stara się w czasie paniki epidemicznej działać, ten wie, że nie jest łatwo. Właścicielka zakładu optycznego godzinami negocjuje z… farmaceutkami. Apteki windują ceny za rękawiczki. Bez rękawiczek teraz żaden optyk nie ruszy, a rękawiczki to towar reglamentowany, jak mięso w PRL. Ja działam, próbując ratować moje mieszkanie przed ruinacją. Dzieci nie są teraz mile widziane nie tylko u dziadków, ale i w przedszkolach, których polskie miasta i sanepid nie potrafią przystosować do działania w czasach epidemii, ale też w domach.

W dodatku nie będzie obozów ni kolonii. A według mnie najgorsze, co może spotkać mieszkanie lub dom, to mieszkające w nim dzieci. Mój starszy syn rozwalił już trzy lampy (w tym zwisy sufitowe sztuk dwa), trenując w domu, a młodszy syn zniszczył ściany farbami i flamastrami, nie będąc Banksym. Cała elektryka jakby siada w tej epidemii.

Elektryk to temat wrażliwy w polskiej historii. Jednak czuję, że teraz naprawdę elektryk mógłby uratować moją sytuację, bo coraz ciemniej w mojej jaskini. No ale czy w czasie zarazy można go wezwać? Czy zachowa dystans? Ile taki elektryk ma, za przeproszeniem, kontaktów? Na ile gra kontaktów – czy uprawia tikitakę, czy laga i do przodu? Czy był wcześniej u klientów zakażonych? Poproszę jakiś dokument…

Czy znajdę takiego jedynego, który przyjdzie, wiedząc, że mam dzieci? Może poszukać elektryka młodego – nie w grupie ryzyka. Nie chciałabym zabić elektryka tym, że go wezwałam do pracy. Ale może elektryk, podobnie jak niejedna z nas, woli umrzeć w pracy, jak Tadeusz Łomnicki, a nie bez świadków, samotnie, w jaskini?

Czas kwarantanny niejedna sąsiadka wykorzystuje na remonty i naprawy. Dziwnym trafem materiałów budowlanych nie brakuje. Słyszę stukanie, widzę śmiecie wielkich gabarytów wyrzucane do kontenerów. Czy to dobrze? Punkt widzenia zależy od punktu słyszenia. Remontowe wiercenie i stukanie nie pomaga sąsiadom w pracy. Zdalnej. Do biura wszak nie uciekną po chwilę ciszy.