Ostatnia wieczerza

Co się stało ze wspólnymi rodzinnymi posiłkami?

Wspólne wieczerze oglądam sobie chętnie w muzeach, lubię szczególnie „Ostatnią wieczerzę” Jamesa Tissota – do podziwiania w Brooklyn Museum, bo oto wreszcie jakiś artysta pomyślał, że przy stole siedzi się (lub stoi, jeśli mamy toast winem) po obu jego stronach. Część apostołów stoi na obrazie Tissota tyłem do widza, ale nie czujemy ani przez chwilę, że panowie wystawili się do nas pupami i plecami – raczej mamy wrażenie, że jesteśmy wyróżnieni, bo mamy wgląd w ich kameralną biesiado-naradę. Lubię patrzeć na wszelkie „Ostatnie wieczerze” w muzeach, bo jako kobiecie od razu robi mi się raźniej – jak widać, panowie bez pomocy pań są w stanie sporą sederową kolację dla trzynastu chłopa przygotować i sobie ponakładać. U mnie w domu tak to nie działa.

Od dawna już wspólna rodzinna kolacja stała się wyjątkiem, świętem, a nie regułą, mimo że wszyscy kochamy się jak wariaty. Zacznijmy od początku. Ja nie jem śniadań. Ostatnie domowe śniadanie zjadłam w głębokich ejtisach – bo ojciec z miłości kazał mi jeść chrupiące kajzerki i nie wypuszczał mnie z domu, dopóki nie przeżułam buły. Rano nie mam łaknienia, może ze względu na adrenalinę – oto nowy dzień, co nowego się zawali, jaka katastrofa czeka mnie dziś? Mąż je śniadanie, ale dopiero, jak żona i dziatwa opuszczą mieszkanie i będzie miał nieświęty spokój – rano robimy mu za duży rejwach. „Gdzie moje kluczyki? Gdzie moja prezentacja z biologii o wulkanach? Antek dlaczego tylko stoisz ze szczoteczką, a nie myjesz zębów, będziesz miał czarne zęby? Jak to nie bierzesz czapki, mózg ci się odmrozi, czemu nie gasisz światła, potrącę ci z kieszonkowego”. Czas nerwowego śniadania mąż przeczekuje w toalecie, poprawiając urodę, by na porannym spacerze z psem czarować psiary w naszym osiedlowym parku.

W porze obiadowej życie jest gdzie indziej, a zatem każdy jest gdzie indziej. Ja mam ulubioną mordownię na Czerniakowie, gdzie w towarzystwie pracowników okolicznych hurtowni budowlanych przy rozmowach o vacie spożywam pożywne zupy lub nóżki w galarecie. W mordowni pracuje w kuchni matka właściciela i robi gęste zupy z koperkiem. Jeśli mam mniej niż 30 minut na obiad, to jem w jadłodajni Czytelnika, ale nie z rodziną, tylko z Grzegorzem Braunem i Sławomirem Nitrasem – knajpa ta położona jest tuż przy Sejmie, a ja niestety mieszkam przy ul. Wiejskiej. Ze strachu przed zamieszkami politycznymi jem mało i w pośpiechu, czemu zawdzięczam talię osy. Mały syn je obiady w przedszkolu, a starszy głodzi się w szkole, nie jedząc opłaconych posiłków, które szkoła zapewne wyrzuca w ramach no waste. Po szkole zatem Kuba je drugi obiad w samotności. Teoretycznie, przeglądając zadania domowe, a w praktyce – pod stołem skrolując Snapczat.

Wieczerza. U nas nie byłoby mowy nawet o ostatniej wspólnej wieczerzy, bo Jakub jest na treningu, Antek już jadł i mąż go kąpie, ja w tym czasie jem sałatkę, mąż nie lubi „trawy”, to nie jest wg niego posiłek, zatem robi sobie kanapki z wędliną, a ja z kolei wędlin nie jadam i boję się, co tam w nich w środku zmielono i czy one w pewnym momencie wręcz nie ożyją, łypiąc jakimiś wędliniarskimi oczyma na tej kanapce. Gdy wraca Kuba, to siada do sportowej pełnowartościowej kolacji, ale nikt mu nie towarzyszy, bo ja usypiam Antka, a mąż to w sumie już najadł się piwem i orzeszkami. O godzinie 23:00 ja już zasypiam, umyłam grzecznie zęby, gaszę światło i wtem… Po prostu muszę zjeść coś słodkiego, wstaję i oto jest moja prawdziwa ostatnia wieczerza. Otwieram paczkę z żelkami, siedzę przy pustym stole, kielich wina owszem, macę odpuszczam, po co się zapychać i kruszyć na noc, ani pół apostoła obok mnie, mąż jest, ale nie je nic, bo przecież ligę mistrzów ogląda w słuchawkach na głowie, żeby nie budzić dzieci, cały schowany za monitorem laptopa.