Łuk triumfalny

Na lewo most, na prawo most, a ja tramwajem 24 mknę, lubię tę linię, która zszywa dwa brzegi mojego miasta położonego nad wysychającą Wisłą. Zszywał mi w dzieciństwie moją „patchworkową” rodzinę ten most Poniatowskiego, bo po rozwodzie rodziców mamę miałam na Saskiej Kępie, ukochaną gosposię Mamy – w bloku na Szmulkach, a ojca po lewej stronie.  Nie dałabym rady żyć w mieście bez rzeki. Niedawny pobyt w Łodzi mnie w tym utwierdził. W miastach bez rzeki czuję się zagubiona, nie ma się czego trzymać, jakbym wyszła bez torebki, czyli bez oparcia. I ciągle sprawdzam, gdzie oni tam mają wschód, a gdzie zachód.

Brzegi w naszym mieście mają różne charaktery, lewy bardziej spokojny, betonowy, a drugi – dziki, czasem wyczynia swawole. Miasto niektórzy zwą „niepokonanym”, ale w dni, gdy psychiczny biometr opada mi poniżej kostek, widzę, że sami się w tym mieście pokonujemy. Wisła wysycha i nie wiem, po co cała ta dyskusja o łuku triumfalnym w nurcie rzeki. A pod łukiem co? Kalosze, czasem wynurzy się jakiś dzban z przedwojennego pałacu, but samobójczyni skaczącej z mostu, nieupilnowane piłki, które sturlały się z plażowego placu zabaw, flaszki, reklamówki, puszki po browcach po meczu na Narodowym? Kormorany zaraz się stąd wyniosą I lepiej, bo po co mają umierać za ojczyznę, zderzając się z triumfalnym łukiem. A jak nasze warszawskie bezczelne mewy będą łuk obsrywać, to może wojska terytorialne zaczną do nich strzelać?

Stoję w tym tramwaju. Godziny porannego szczytu, miejsca nie ma. Na czerwonym krzesełku obok mnie siedzi pan, lat ok. 30, skroluje instagram na wielkim błyszczącym smartfonie. Same dupy skroluje. W sensie tyłki. Czasem ubrane w obcisłe legginsy fitnesowe, wypięte przy ławkach treningowych, czasem w białych dżinsach, czasem tyłki gołe, czasem tyłki mają głowy, zawsze damskie, tyłki zawsze wypięte, czyste, niedefekąjące. I nie jakieś chude szczypiorki, tylko napompowane pupy jędrne jak arbuzy. Raz goła dupa, nie, tej pasażer nie serduszkuje, raz w stringach – o, tę kliknął na tak.

Ciekawe, że same białe te dupy. Widać algorytm zna jego gust, Azja czy Senegal to nie dla niego, wielka biała dupa – to jest to? No nic, wzdycham, same damskie dupy, nie ma na co popatrzeć. Niedziwne, że zamknęli w Polsce redakcję „Playboya”, porno można pod palcami macać w telefonie przez całą drogę w tramwaju i nawet jak ciemno się zrobi, to w powrotnej drodze z roboty też sobie można będzie pomacać na wyświetlaczu w tramwaju. Tak od ul. Kinowej do ronda Waszyngtona „paczam” wspólnie na ten wybór dup, taki melanż tworzymy, to już w sumie seks grupowy. Rozkosz. „Seks in the city” po mazowiecku.

Odwracam wzrok, po drugiej stronie na krzesełku śpi skulony mężczyzna, może mieć koło czterdziestki, głowa między nogami, no nie wygląda na rzeźbę „Myśliciela” Rodina, to mężczyzna w opałach. Dawno się nie mył, nie golił, jego buty już chorują na gościec, w reklamówce ma swój dom, zaraz pewnie posiusia się na podłogę. Jest zima, to częsty widok w stołecznych tramwajach.

Jak będę emerytką i nie będzie już mnie stać na ogrzewanie i wywóz śmieci w Warszawie, to też będę jeździła na tej trasie tramwajem. W tramwaju jest ciepło. Bardzo solidnie u nas grzeją, nawet za gorąco bywa, gdy akurat są godziny szczytu. No i są ludzie, bliźni, warszawiacy, rodacy. Mniej samotnie.

Nagle pan przewraca się na bok, na sam środek tramwaju, miejsce na podłodze jest, bo koło niego nikt nie chciał stać. Jak brudny, bezdomny, to my miastowi niepokonani się nim brzydzimy. Nikt się nie nachyla, nikt nie idzie do motorniczego. Ja wysiadam, biegnę, zgłaszam motorniczemu. „Dobrze, zgłoszę odpowiednim służbom”. Gdzie jest jego syn, może ma córeczkę, żonę, ojca? Nie mogłam już wrócić, żeby dopytać, bo motorniczy zatrzasnął mi drzwi przed nosem, godziny szczytu, rozkład goni.