Open space

Mam pracę, a mimo to czuję się bezdomna. Nie mam swojego kąta czy biurka w żadnej z redakcji, w których pracowałam. Lepiej mają mop i kubeł, bo te stoją sobie razem w wilgotnym uścisku w każdej biurowej kanciapie.

Będąc młodą stażystką, gdy łeb urywałam hydrom, obsługiwałam urządzenia, które są dziś do obejrzenia w muzeach techniki, czyli ksero i faks. Tak, bardzo lubiłam pod nieuwagę starszych kserować dziwne rzeczy, np. swoją twarz, rozpłaszczając się na tejże maszynie, lub swoje notatki z wykładów, które za naprawdę maciupeńką opłatą lub w barterze za bilet do kina sprzedawałam leniwym żaczkom i żakom, którzy na poranne wykłady nie byli w stanie wytrzeźwieć.

Robiłam tłum na kolegiach, wymyślałam tematy, które potem dziwnie szybko trafiały do realizacji do bardziej doświadczonych dziennikarek, pisałam teksty wielkości znaczka pocztowego, robiłam risercz—ale co najlepsze – przez rok miałam swoje biurko. Potem weszły: komputer osobisty, internet, mejle (polecam książkę Wojciecha Orlińskiego „Człowiek, który wynalazł internet”), wideokonferencje i messenger, które to miały sprawić, że ludzkość zbliży się, ale pomogły chyba głównie zadbać o to, że wypycha się człowieka z biurkiem i kartonem na dwór, oszczędzając na powierzchni biurowej. I już biurka nie miałam, mogłam tylko wpadać na zebrania, ale też niekoniecznie, bo awansowałam, więc miałam dawać sobie radę sama. Faks wymarł.

W 21. wieku redakcje skurczyły się jak do rozmiaru tuwimowskiej łupiny z „Pana Maluśkiewicza”. Firma zakłada, że każdy z nas ma mieszkanie, a w nim cichy pokój, w przypadku, jeśli posiadamy dzieci, lokal ten musiałby być co prawda wyłożony korkiem, ściany pokryte pianką izolacyjną, a każdy pracujący w domu rodzic powinien mieć na wyposażeniu czapkę niewidkę. Wiadomo: gdy tylko siadasz do pracy przy komputerze lub dokumentach, właśnie wtedy dzieciątko, dar niebios, budzi się z wrzaskiem i zielonym gilem po pas, a jeśli jest już w szkole, to przychodzi zapytać, jak obliczyć objętość prostopadłościanu. Jeśli mieszkasz z matką pijaczką i wujem alkoholikiem w lokalu socjalnym tudzież komunalnym, to czapka niewidka niepotrzebna, bo i tak oni cię nie widzą, ale twój osobisty komputer zapewne został już przez nich sprzedany na wódkę, a praca, która powinna być miejscem twórczym, miejscem, gdzie stajesz się kimś innym niż rodzicem, mężem lub opiekunem dorosłych rodziców, ta praca ciebie nie chce przygarnąć.

Taki mamy system od ponad 20 lat. Ja od studiów ratowałam się, pracując przy biurkach w czytelniach, bibliotek w mojej dzielnicy nie brakuje, ale nie wiem, jakby to było, gdybym mieszkała na wsi. Mieszkanie w wiejskim domu, z dala od choćby średniej powiatowej biblioteki, to mój największy koszmar senny. Oto wylądowałam na wsi i nie ma biblioteki, do której mogę pieszo wybiec z domu, w pędzie, w klapkach, chwytając tylko mózg i narzucając kurtkę na piżamę.

Próbą kompromisu biurowego zdawał się wynalazek geniusza architektury Franka Lloyda Wrighta, czyli open space. Wolę pracować w poczekalni dworcowej niż w open space i nie pojmuję, jak najlepszy architekt świata mógł obok realizacji tak naturalnych, jak dom rodzinny nad wodospadem w Pensylwanii, wypuścić na wolność pomysł biura open space, które powoduje, że wolałabym już żyć w celi internatu dla kobiet (chętniej dla mężczyzn) lub w zakonie. Tam przynajmniej miałabym swoją celę. Jak nie jedynkę, to dwójkę. Lepsze to niż open space.

Kto siedział w open space, ten wie, że koleżanka z lewej ma przy swoim ekranie słoik z miodem, bo wierzy, że kawa z miodem jest zdrowsza niż z cukrem, i ten miód właśnie przykleił twój sweterek z wełny angorskiej do rachunku z umowy. Kolega z prawej używa wody kolońskiej do mycia całego ciała, drugi kolega z na wprost kiwa się na krześle z takim impetem, że twój aparat nazębny wypada, kadrowa podchodzi do okna, stając ci za plecami, i omawia głośno przez telefon problem z excelem, który jak oczko w rajstopie ciągle jej się rozszerza, piąty kolega używa fotela biurowego jak wózka inwalidzkiego i wjeżdża ci w prawą kostkę, wszyscy na twoim metrze sześciennym blatu zostawiają brudne kubki z napisem „Najlepszy tatuś na świecie”, a od kiedy asertywne samodzielne matki stawiają ci fotelik samochodowy z narodzonym dzieckiem w środku, halo, halo, centralnie na twojej torebce z nowym laptopem, sprawa jest już na ostrzu noża do otwierania kopert, kopert, których nie masz gdzie wrzucać, bo open space unika szuflad jak ognia, półek nie ma, szaf nie ma, wszak miał być elektroniczny obieg dokumentów.

Łatwiej jest się skupić na rollercoasterze w wesołym miasteczku niż na pisaniu czy rozmowie w open space. Znam ludzi skazanych na open space i wszyscy cierpią na wtórną głuchotę, bo pozostaje im siedzieć przez minimum osiem godzin w słuchawkach, w których rozbrzmiewa zagłuszająca biurowy chaos muzyka, oraz nerwicę kliknięć – ponieważ jednocześnie obsługują wszystko i wszystkich, ich rozbiegane palce i oczy nie potrafią się zatrzymać na niczym konkretnym. Wzrok osoby pracującej w open space to „Kompozycja nr 8” W. Kandinskiego – nie wiadomo, na co patrzy, gdzie środek, gdzie zez, gdzie zarys i obrys sytuacji. Jak się dorobię, to na emeryturze nie będę jeździć do sanatorium, tylko wynajmę sobie biuro i będę sobie tam w ciszy pracować, a odwiedzających będę z upodobaniem trzymać tam, gdzie trzymali mnie latami moi pracodawcy – w przedpokoju.