Lubię, kiedy tygodnik…

Wszyscy garną się do sharing economy, a ja jakoś nie garnę się. Lubię mieć coś na własność. Oczywiście, ogromnie mnie cieszy i wzrusza, że ludzie dzielą się między sobą. Pod warunkiem że nie moimi rzeczami.

Weźmy takie gazety lub czasopisma. Lubię kupić sobie za moje ciężko tymi rękoma, tymi oczami, tym kręgosłupem zarobione pieniądze tygodnik, miesięcznik czy kwartalnik, a nie czekać, aż znajomi nielegalnie spiratują i rzucą jakiś darmowy ochłap do szerowania w sieci. Lubię, kiedy tygodnik omdlewa w objęciu moich palców, gdy wertuję jego strony, gdy służy mi jako podstawka pod moją szklankę z herbatą, gdy przeczytane strony wyrwę i zrobię z nich kulki, które następnie wsadzę do sportowych butów, by te wyschły po bieganiu w deszczu, lubię dobry felieton wyrwać sobie z tygodnika i używać jako zakładki lub jako rośliny suchej w zielniku z tekstów.

Lubię, gdy kolejny przeczytany i zaspokojony numer „Literatury na świecie” opada na domową półkę, a ja łudzę się, że może za pięć lat czytać będzie go mój syn, bo domowa biblioteczka zawsze jest otwarta dla dzieci, a ta publiczna zamknięta jest w weekend, czyli wtedy, gdy młodzież akurat nie ma lekcji i może siedzieć, grzebiąc w książkach.

Kupuję dość regularnie papierowe tygodniki i miesięczniki nie tylko dlatego, że lubię je mieć, ale też dlatego, że lubię wynagradzać autorki i autorów, których cenię, i wiem, ile pracy, wyrzeczeń, talentu i wiedzy musieli włożyć, by coś stworzyć. Podobnie ze sztuką. Lubię kupować pojedyncze prace od artysty, bo cieszy mnie szum banknotów w jego spracowanych rękach i fakt, że moje pieniądze za kupioną rzeźbę wyda może na leczenie nowotworu lub na czynsz za pracownię.

Kocham teatr. Ja wiem, że netfliks to świetny wynalazek. Kino dostępne w kieszeni. To wspaniale, ale ja z teatru czy opery nie zrezygnuję, mimo że i tu próbowano sharing economy. Są wszakże transmisje w sieci z teatralnych produkcji. To jednak nie to samo, co być trzy razy na tym samym monodramie i widzieć, jak w jeden wieczór tempo aktorki czy jej ton są inne, a po latach ten sam tekst w jej interpretacji staje się tekstem o czym innym – bo zmieniło się jej ciało, czasy, technologia w teatrze i my z danym aktorem stajemy się mniej młodzi.

Widzieć, jak ciężka od wspomnień teatralna kurtyna faluje, skrywając ostatnie jęki, szmery aktorów i dźwiękowców czy wpadki inspicjentki, która ledwo zdążyła dziś na spektakl z zebrania w przedszkolu. Nigdy nie dzwonię do znajomych aktorek czy aktorów, „sępiąc” o bilety. To jest moje podziękowanie za ciężką pracę całej ekipy tego kina czy teatru.

Teoretycznie mogłabym zrezygnować z zegarka, jak to uczyniło wielu, bo przecież mam już smartfon. Ale właśnie że ja nie zrezygnuję. Mam zegarek. Powiem więcej. Burżuazyjna sucz ze mnie niebywała – mam nawet dwa zegarki. Jeden jest nakręcany ręcznie. Przynajmniej prądu nie marnuję.

Im więcej świat wymusza na mnie sieciowości, tym rozkoszniej zatapiam się w moim analogowym nałogu. Zegarek nakręcany nie marnuje prądu, nie emituje niebieskiego światła ani nie przysyła setek niepotrzebnych wieści messengerem. Podobnie z gotówką. Im więcej płatności blik czy plastikiem – tym czulej macam sobie gotówkę w staniku. Płatność w gotówce jest tylko między mną a sprzedającą – intymnie. Żaden bank, CBA czy google niech się nie wtrącają, bo kupowanie to też rodzaj stosunku. Ktoś mi daje, ja biorę i tak oto sobie baraszkujemy.

A teraz idzie najgorsze: mam WŁASNE, własnościowe pianino odziedziczone po dziadku, który własnymi palcami i talentem na nie zarobił i nie zawaham się tymże pianinem nie podzielić. Nie lubię, gdy ktoś spoza bliskich przychodzi grać na MOIM pianinie.

Na własność lubię też mieć atencję bliskich, choć wiem, że tinder łączy popyt z podażą w ramach sharing economy skutecznie. Poliamoria mnie cieszy, ale nie, gdybym zastała moje pianino rozstrojone po tym, jak brzdąkała na nim jakaś obca pianistka. Męża też nie chcę dostać z powrotem rozstrojonego po jakimś wypożyczeniu.

Podobnie z książkami. Zawsze marzy mi się, by kupić dobrą książkę, a jeśli krucho z forsą, to ruszam pupę z posad krzesła i jadę po dobry tekst do biblioteki, tak by autor dostał tantiemy od wypożyczeń. Kto wie, może dzięki temu moja pupa wciąż mieści się w stare dżinsy sprzed matury?