Floryści dla Kidawy

Chciałabym się mylić, zwykle przychodzi mi to z łatwością, ale dziś opanował mnie duch Kasandry i wieszczę, że MY NARÓD nie jesteśmy gotowi na to, by Pierwszym Obywatelem RP była obywatelka. Funkcja prezydenta RP jest reprezentacyjna. Kobieta, owszem, zadowala nas jako godna, estetyczna, wzbudzająca zaufanie, wdzięczność i dumę, lecz nadal jako reprezentacyjny dodatek do mężczyzny. „Gazeta Wyborcza” ma np. bardzo efektowny dodatek dla kobiet.

Kobieta może nawet samodzielnie pisać patriotyczne, uskrzydlające mowy, ale potem podsuwać je mężowi i w zachwycie go słuchać. Kobieta wzbudza największe poparcie innych kobiet, gdy jest dobrą żoną, o czym świadczy np. dobry wynik Konfederacji wśród pań. Dobra żona na siedzeniu kierowcy sadza męża, choć prowadzi lepiej. Przed wyjściem na kolację z królem Hiszpanii poprawi mężowi frak, na nartach sprawdzi, czy ma chusteczkę do wysmarkania nosa, w limuzynie żona sprawdzi, czy zimówki bieżnik mają w normie.

Oczywiście, MY NARÓD mamy NASZĄ BEATĘ i inne polityczki, które zaliczyły dobry wynik: młode wilczyce z Lewicy czy panią prezydent Magdalenę Adamowicz. Tak, ale. Premier jest od roboty, a nie reprezentacji. A kobieta jest kochana, gdy jest robotna. Jako że nie jestem organem partyjnym, elitą kawiorową, tylko zwykłą żonomatkoredaktorką, to bywam w terenie. Rzuca mnie na tereny wolne od LGBT, takie jak piękna sielska Lubelszczyzna i Podkarpacie – te wyczyszczone środkami czystości z chwastów takich jak gabinety ginekologiczne dostępne dla kobiet. Tam ginekolog to, owszem, ale dla mężczyzn. Czeka z refundowaną viagrą.

Rzuca mnie też do powiatowych domów kultury czy bibliotek gminnych, bo prowadzę program o książkach. Często bywam tam sama, bez męża. I co? Szok i niedowierzanie. Za każdym razem, gdy ludzkość w tych miejscach do mnie zagai, to pyta, dlaczego jestem sama. Może rozwód, może tramwaj go przejechał i wdową jestem, może nie stać nas na nianię, może dziadek Daniel nie kocha wnuków i mąż został z nimi, a może mąż ma inną, a może mąż jest teraz na wyprawie w górach i robi coś dużo ciekawszego.

Tak czy siak – nawet w filharmonii czy operze, gdy spotkam znajomych, liczy się nieobecność męża, a nie moja obecność, mimo że pierwotnie to mnie zaproszono. Liczy się to, że ja nie jestem przy mężu, a on może pralki nie ogarnia, może nie ma kolegów z wojska, może bez żony się rozpije. Pierwsza dama? To owszem, taka nasza Obamowa, ale biała i, jak to suweren mawia, „koszerna”. Pierwsza obywatelka RP? Co to, to neverever.

Jeżeli Małgorzata Kidawa-Błońska ma wygrać, to nie dość, że musi namówić męża, żeby przekonująco grał Pana Penelopa, który będzie prezentował się godnie, a nie po pantoflarsku, ale przede wszystkim musi już w tej chwili mieć u boku armię florystów i zacząć składać wieńce. Wszędzie, gdziekolwiek, jak nie da się w miejscu znanym, jak Wawel, to może być na obrzeżach Niepodległej albo na obczyźnie, byle z wieńcem Kidawa szła przez kampanię.

Floryści są głównymi autorami obłędnie wysokiego poparcia, jakim cieszy się obecny prezydent RP. No i co z tego, że złośliwcy zwą go „Adrianem” czy „Długopisem”. Dzisiaj nikt nie czyta i nie potrafi pisać długopisem, więc to, że rusza długopisem, już robi wrażenie. Czyta dokument i coś podpisuje na kartce, czyli myślący państwowiec. Ale przy pisaniu i czytaniu widzieliśmy prezydenta tylko parę razy. Przede wszystkim jest to mężczyzna z wieńcem. Stoi prężnie z wieńcem. Pochyla się nad grobem z wieńcem. Idzie, ups, sorry, kroczy z wieńcem. Wręcza świeże kwiaty Polkom w Kazachstanie. Daje kwiatki wychowawczyniom przedszkolnym. Nie ma w kraju pomnika i cmentarza polskojęzycznego, na którym Duda wśród kwiatów nie błyszczał, nie rozczulał, martyrologicznie biało-czerwonymi bukietami nie ozdabiał, pamięci nie wskrzeszał.

Andrzej Duda to nasza wersja flamandzkiego mistrza Jana Breughla. Jego bukiety pachną legendą Monte Cassino i Westerplatte i aż pszczoły i bąki od Wołynia po Lwów się zapylają od tych bujnych wieńców nowym życiem.

Sztab Kidawy-Błońskiej musi pamiętać o tym, że prezydent jest zwierzchnikiem wojsk. Należy już robić sesję w batyskafie albo spróbować znaleźć jakiś niezardzewiały okręt i grono prężnych marynarzy, bo za Kidawą w mundurze chłopcy sznurem – nad tym trzeba mocno popracować, bo obrona terytorialna może mieć problem z zabawami na strzelnicy w towarzystwie takiej kulturalnej polityczki.

Czasu jest mało, a Władysław Kosiniak-Kamysz już praktycznie występuje jako ojciec narodu, szlifując nowy amboniczny styl, i Kidawę-Błońską to może i on widzi, ale jeśli już, to w roli pierwszej damy, a nie Obywatelki. Aczkolwiek taka zamiana miejsc może być karkołomna.