Mąż w mieszkaniu. Bez paniki

Rozmowa skowronka z sową. Ja to skowronek. Wstaję rano wraz ze śpiewem śmieciarki i śmieciarzy bębniących pojemnikami ze zmieszanym szkłem i papierem o bruk. Sowa to mój mąż, który wychował się w dużym domu rodzinnym, po którym bezszelestnie przesuwała się matka przygotowująca dla wszystkich śniadanie w formie zimnej płyty, rzodkieweczka w plasterkach, herbatka w dzbanku. Cisza jak makiem zasiał, nikt się nie budził, po co matce przeszkadzać. Spali do oporu.

Nic męża rano nie wyrwie ze snu prócz moich złośliwości. Ruszam zatem do boju, bo nic mnie tak nie wkurza jak „szykowanie” dzieci do przedszkola, podczas gdy współmałżonek szykuje się co najwyżej do napisania sennika.

– I jak tam? Jak ten film? – pytam, waląc garnkiem z owsianką. Przypomniało mi się, że mąż film w laptopie sobie wczoraj późno wieczorem włączył. Ściągnął sobie jakieś tureckie kino. Ja, od kiedy zdałam fizykę na dostateczną ocenę, nic nie ściągam od nikogo. Nie ściągam żadnej muzyki ani filmów. Od kiedy zaczęła się era cyfrowa, unikam ściągania, bo mam obsesję braku miejsca. Co potem z tym ściągniętym? Jak Himilsbach z angielskim, tylko gorzej. Naściągam, zapcham sobie pamięć i ani śmieciarka, ani bilobil nie pomoże. Filmy oglądam tylko w kinie. Zobaczę, wychodzę, zostawiam film w kinie, niech inni się z nim męczą.

– Film? Aaaa. Tak. Turecki. Ten film trwa trzy godziny i siedem minut.
– Aha. Intrygująca recenzja. To jedyne, co z niego zapamiętałeś i polecasz?
– Nie. Obejrzałem pierwsze siedem minut i zasnąłem.

To wyjątek, bo zwykle mąż po nocach ogląda prawie wszystkie nowości filmowe. Tureckie slow cinema, koreańskie horrory, nawet polskie komedie mu niestraszne. Być może został za młodu filmoznawcą, bo jest typem sowy, a może odwrotnie. Filmoznawstwo w czasach, gdy powstaje sto razy za dużo filmów i ze świecą szukać miasta, w którym nie ma filmowego festiwalu, i nie sposób obejrzeć wszystkich produkcji w kinie, tylko trzeba oglądać też na smartfonach lub kompach – spowodowało, że nocami mąż w słuchawkach lampi się w ekran.

Jednym z powodów, dlaczego zwlekałam z zakładaniem rodziny, był fakt, że nie przepadam za ciągłym towarzystwem i lubię być sama. Jestem za puszczaniem raczkujących dzieci do żłobka, dwulatków do przedszkola, pięciolatków do zerówki – spokojnie mogą już w tym wieku czytać i pisać proste programy oraz uprawiać sport i przechodzić ospę w środowisku rówieśników. Poza domem oczywiście. Natomiast bardzo trudno puszcza się gdzieś męża. Praca zdalna doprowadziła do tego, że mężowie więcej są w domu. Wielu mężów choruje na depresję lub konsolkę, a robotyzacja zwiastuje coraz większą liczbę mężczyzn obecnych w domach. Oczywiście, ja też mogę wyjść do biura lub czytelni, ale tradycyjnie to mężowie powinni kręcić się na łowach, a ja sobie spokojnie na kompie domykam transakcje w domu, a drugą ręką rozwieszam pranie i podlewam rośliny na balkonie.

Bardzo się bałam, że posiadanie męża niemarynarza (mąż nie umie pływać – chyba matka chciała go utrzymać przy sobie?), a co za tym idzie, narażanie się na stałą obecność męża w domu – będzie powodem kłótni.

Tymczasem jesteśmy sześć lat razem, a mimo że bywamy dużo w domu, to i tak się mijamy. Sposobem na rzadkie widywanie męża, a co za tym idzie, odkrywanie się na nowo, unikanie tarć, poczucie, że ma się wiele przestrzeni i wolności, jest możliwe właśnie wtedy, gdy zamieszka się razem. Gdy mąż już się jakoś obudzi, zrobi się na bóstwo w łazience rano – wtedy już mnie dawno nie ma. Mąż traktuje łazienkę jak salon kąpielowy, a ja jak pokój przesłuchań – uciekam migiem po dokonaniu oblucji.

Dzieci w przedszkolu, a ja albo na siłce, albo w pracy. Gdy ja w środku dnia wpadam do domu wyjść z psem, mąż akurat na rowerze jeździ, zrzucając brzuch, albo na kawie siedzi, bo nie lubi myć domowej kawiarki rozkręcanej. Od mycia kawiarki była męża matka, ale się zepsuła wraz z kawiarką, bo włoskie kawiarki mają słabe uszczelki.

Zresztą rozumiem go. Ja nie lubię myć sokowirówki i piję soki wyciskane przez nieletnich pracowników zbierających napiwki na wakacje. Często w ogóle rezygnuję z jedzenia, gdy pomyślę, że muszę po nim pozmywać. Taka dieta cud. Na zakupy męża nie biorę, bo zawsze, gdy pytam, co należy kupić, odpowiada: „nie wiem” albo „no co tam chcesz”. Na treningi naszych dzieci sprytny mąż nie chodzi, bo boi się szalonych tatusiów wdających się w pyskówki z trenerami. Chodzę ja. Znajomi męża lubią rozmawiać o filmach i serialach, a ja wszystkie przesypiam, więc nie chodzę z mężem na męskie piwka, a moi znajomi nie lubią, jak przychodzę z dziećmi, bo pogadać się nie da, więc wtedy mąż musi siedzi w domu z dziećmi.

No a w nocy – wiadomo. On – obowiązki, ambitne kino tureckie. A ja potrzebuję wykorzystać ten czas na beauty sleep, żeby podobać się sobie. I mężowi, ale to tylko w tych chwilach, gdy mijamy się w drzwiach.