Za śmiercią kolejka ta stoi

Nie chciałabym umrzeć w kolejce i stać się takim progiem zwalniającym, kolejkowym potyczakiem. Kolejka ma swój wewnętrzny rytm, posuwisty. Świat obiega fotografia ciągnącej się wniebogłosy kolejki na szczyt ośmiotysięcznika Mount Everest.

Zdobycie ośmiotysięcznika to koszt kilkunastu tysięcy dolarów. Sport wyczynowy i podróże stają się coraz bardziej przystępne, biznes sportowy kusi adrenaliną. Ludzie zamarzają, stojąc w kolejce, lodowaty wiatr przebija im się pewnie przez modne kurtki z najnowszych trendy materiałów używanych w wojsku, coraz głodniej, coraz sztywniej, aż jakiś pan prawnik czy deweloper straci siłę na selfie, nie odbierze połączenia od syna studenta czy kolegi z kancelarii, który chciał przełożyć wideobriefing na następny tydzień, tylko runie jak kawał lodu, za duży na szklankę whisky, za twardy, by go odłupać od grani, i niewygodny – jak ma po nim przejść kolejny śmiałek? A szerp nagle błyszczy w drugiej roli – przewoźnika Charona.

Kolejka do himalajskiej śmierci. Czy różna jest od naszej polskiej śmierci kolejkowej na SOR? Nasza kolejka po życie, po życie, po życie jest tańsza, bardziej ekologiczna, bo na SOR samolotem lecieć nie trzeba, wystarczy pekaes albo karetka. Jedzie się na Mount Everest po to samo: odzyskać siły, odzyskać życie, walczyć o siebie. Ale czy tych kolejek nie łączy przede wszystkim jakieś ludzkie opętanie kolejkami?

W zbiorze reportaży o Szwecji pt. „Polski hydraulik” o walce z wielkimi kolejkami do przychodni szwedzkich pisał Marcin Zaremba Bielawski. Tamtejsza służba zdrowia była podobnie niewydolna do naszej, dopóki parę osób nie wpadło na pomysł, że problemem nie jest to, że ludzie masowo chorują, lekarzy i pielęgniarek brakuje, terminy zabiegów są dalekie. Okazało się, że gdy na operację serca czy kolana człowiekowi proponowano termin szalenie bliski, np. za tydzień albo pojutrze, ten człowiek rezygnował! Bo a to praca, a to jakieś obowiązki, a to czas polowań.

Dopiero gdy proponowano mu termin za osiem miesięcy albo dwa lata, pacjent ochoczo się zapisywał. I tak tworzyły się kolejki. Ludzie chcieli w nich czekać! Czy to rodzaj stadnego poczucia bezpieczeństwa? Zbiorowego dance macabre? Świeckiej mszy, ponurego rytuału, podczas którego możemy wspólnie jęczeć, stękać, narzekać, płakać, pokazać, jak jesteśmy samotni, jak się słaniamy na nogach, jak pięknie miało być, a jak tragicznie szybko ten czas przeleciał?

„Za czym kolejka ta stoi? Po szarość, po szarość, po szarość”. Czy może po ludzi, po ludzi, po ludzi? Jesteśmy w XXI w. tak samotni, że spędzanie czasu w kolejce na mrozie albo w przychodni, w oczekiwaniu na Godota, stało się koszmarną formą życia towarzyskiego? Kto z nas nie widział kolejek w przychodniach? A tam, w korytarzu, często te same twarze. Czekają do znajomej lekarki, znajomego pana doktora, wśród bliźnich, pacjentów. A to się weźmie numerek, a to pożyczy gazetkę, a to pokaże gips, blizny na sercu, fotografię wnuka, który gdzieś tam… Mont Everest to taka ciut droższa noc muzeów, po której nie dla wszystkich wstaje dzień.