Ten się żachnął, ten nabzdyczył, czyli „Twarz” Szumowskiej

Ten się żachnął, ten nabzdyczył, ten wydał odgłos paszczą, że film „Twarz” Małgorzaty Szumowskiej jest niesłuszny. Pani reżyser z grodu Kraka nie powinna robić filmów o wsi. O wsi polskiej tylko reżyserzy urodzeni na wsi mogą reżyserować filmy – np. Billy Wilder.

Inni z kolei zarzucają reżyserce, że to „warszawka”, a warszawka nie wie, co to katolickie rytuały. Nie wiem, co to warszawka – czy przyjezdni z Krakówka też się liczą? Chyba chodzi o to, że katolicy nie mieszkają w stolicy. A jeżeli mieszkają, to nie są prawdziwie katoliccy, bo rytualność w dużym mieście nie działa – tu się nikt nie chrzci, nie spowiada, nie zaręcza, nie uprawia samogwałtu. W stolicy panuje tylko masturbacja i to na luziku – nikt na Bielanach u Kamedułów czy w innej parafii z tego igły widły nie wyczynia.

Krytykowano również fakt, że film otrzymał nagrodę w Berlinie. Faktycznie, to głupia sprawa. Może uda się to scenarzyście i ekipie jakoś wygumkować z papierów, a przynajmniej nie podkreślać wstydliwego epizodu. Na przyszłość proszę PISF – najlepiej po prostu nie zgłaszać polskich filmów na festiwale w Niemczech.

Ponadto wytykano fakt, że film śmieje się z ludu. Pozostawia to jakąś lichą garstkę, z której można się śmiać – wszak wszyscy jesteśmy ze wsi i żadni z nas arystokraci. Lista tematów, z których nie wolno się śmiać, wydłuża się ostatnimi laty niebezpiecznie, a ja cenię komedie ponad wszystko – najtrudniej ją stworzyć, czego dowodem tak mała ich liczba w polskim kinie. Nie wolno śmiać się z katastrof lotniczych – tymczasem „Spokojnie, to tylko awaria” (lubieżna zakonnica, naiwny weteran lotnik, burdel na lotnisku) to jeden z moich ukochanych filmów. Czy beztroskie śmianie się z głupkowatych żartów jest jeszcze w ogóle akceptowalne?

Ja się nie nabzdyczam i film obejrzałam, i nie mogę zgodzić się z żadnym zarzutem, który wyczytałam. Przede wszystkim jest to triumf Agnieszki Podsiadlik, której groupie mam zamiar zostać, a może nawet jej psychofanką – będę śledzić każdy jej spektakl, zbierała jej autografy i fotografowała ślady, jakie jej buciki będą robiły na ziemi, po której stąpa. To jej twarz i jej spojrzenia oddają temat tego filmu, którym nie jest małomiasteczkowość czy pusty katolicyzm, tylko tęsknota.

Zdarzał się śmiech, a nawet jęki przerażenia podczas projekcji „Twarzy”. Tymczasem ja dawno tak nie wzruszyłam się w kinie (to melodramat i komedia romantyczna w jednym) i nie zobaczyłam tak ważnych ról kobiecych. Matka głównego bohatera, która po przeszczepie twarzy nie poznaje własnego dziecka, nie jest obiektem drwin kamery. Jest sfilmowana w swej prywatności, zagubieniu, szuka odpowiedzi tam, gdzie może – u księdza i w telewizji. Nie dlatego, że jest „prosta”, tylko dlatego, że jest samotna. Jak każda matka. Ta z miasta też. Gdy z naszymi synami dzieje się coś innego, coś „nienaturalnego”, wpadamy w panikę, nie poznajemy własnego dziecka. Jest to też zagubienie matki zdrowej wobec dziecka chorego. Temat jakże aktualny w czasach protestu rodziców dbających o los dzieci skazanych na życie będące wieczną rehabilitacją. Zdarza mi się czuć obcość, nie rozumieć moich dzieci, nie wierzę, że są wśród nas matki, którym nie zdarzało się patrzeć na własne dzieci ze strachem i nie mieć skojarzeń z filmem „Omen”.

Główny bohater jest jedyny, który ma jakiś „drive” wewnętrzny, by z tej bajecznie pięknej pagórkowatej wsi, która jednocześnie jest miejscem klaustrofobicznym jak trumna, wyrwać się, unieść daleko swym bolidem – fiat „maluch” filmowany jest tu niczym znikający punkt czy sportowe auto z Claude’a Leloucha. Siostra podziwia go za to, kibicuje mu, jest to miłość bezwarunkowa, nie bez nuty lekkiej zazdrości, dystansu. Relacja bardzo rzadko w kinie pokazywana.

Jest to film o tym, że otoczenie i rodzina bardzo nas determinują. To dom bez książek, bez instrumentów, bez sportu. Może gdyby rodzina była góralska i mieliby ojca ze skrzypkami, to bohater nauczyłby się grać na gitarze, a nie tylko był fanem metalowych brzmień? Scena, w której Agnieszka Podsiadlik siedzi w jego pokoiku na tapczanie, na nogach kapcie, na ścianie plakat z jakimś piłkarzem, wycisnęła ze mnie łzy – kto nie miał takiego pokoju w dzieciństwie? Kto nie marzył o byciu artystą, ale jakoś nie wyszło? Kto nie marzy o takiej siostrze, ale mu się nie trafiła?

Są tu pokazane wiejskie rytuały, owszem. Na przykład zarzynanie świni. Nie rozumiem nabzdyczenia krytyków, proszę, podajcie konkrety. Co w tej scenie jest nie tak? To nie filmik z kanału kulinarnego, gdzie kucharz gwiazdor z modną fryzurą i bicepsami odwiedza portugalską wieś i mamy mord „gourmet”. To nie dokument o nowoczesnych hodowlach amerykańskich. Scena jest mocna, bo rytuał jest byle jaki: pokazujący naszą polską bylejakość. Ludzie zabierają się do tego zabijania nieporadnie. Wszak nie pracują w rzeźni, robimy to coraz rzadziej. Taka też jest polska wieś – małe, ciasne gospodarstwa, pełne tymczasowej architektury i prowizorki. Szojchetów w tej rodzinie raczej nie ma… Ludzie kupują mięso już poćwiartowane. Dzieci biegają z oderżniętym świńskim łbem – to klasyka, a nie pogarda. W dzieciństwie „u gospodarza” pod Łomżą zdarzało mi się zabijać kury na rosół. Było straszno, było śmieszno, czasem kura bez głowy dreptała jeszcze. Uszy świni to smakołyk ceniony w luksusowych paryskich restauracjach, więc żal grać łbem w piłkę…

Rytualność pompatycznej komunii – a mnie ta scena też wzruszyła, bo może nie ma w niej duchowości, ale jest wspólnota. Siła dużej rodziny, której miastowym tak brakuje. Fakt, że wokół flaszek – ale tego chyba wygumkować się z polskiej rodziny nie da i nie ma co się na reżyserkę za to obrażać.

Nieporadność, obok tęsknoty, jest w tym filmie ważnym tematem. Nieporadność w miłości, w byciu na miejscu, w swojej roli – choćby sceny miłosne czy scena, w której ksiądz zbiera z tacy kilkanaście złotych i czuje zwątpienie. W siebie, Kościół, Boga, ludzi, w uczucia. Nieporadność w budowaniu, w nauczaniu Kościoła, w wypełnianiu przykazań. W tym ciasnym ogranizmie, jakim jest mała osada, za małe łóżka i sypialnie, za grubi mężowie, zbyt zagubione młode dziewczyny – wszyscy się duszą, ale nie każdego stać na ucieczkę do przodu. Za swoim talentem podąża w świat Małgorzata Szumowska i choć nie wszystkie jej filmy są w stu procentach „poradne”, to ja jej kibicuję jak Agnieszka Podsiadlik bratu.