Gronostaj jak angielski

No i zostaliśmy z tą „Damą z gronostajem” jak Himilsbach z angielskim. Zygmunt Miłoszewski, pisząc kilka lat temu powieść sensacyjno-kryminalną o tropieniu dzieł sztuki „Bezcenny”, choć wymyślił nawet pościgi po archipelagach wokół Sztokholmu, nie wziął pod uwagę wątku: wicepremier minister Piotr Gliński – książę Adam Czartoryski. Staram się śledzić ten serial wokół „Damy z gronostajem” i choć wątki poboczne, jak np. niedoszłe spotkanie ministra z księciem w restauracji (ach, już chyba żaden lokal nie będzie mógł być sobie nocną Sową), są rozdmuchiwane, to jakby umykają mi kluczowe pytania, na które może Państwo znacie odpowiedzi.

Dlaczego warto kupić ten obraz i inne obiekty z tej kolekcji? Czy to nie jest zupełnie passé – przecież rząd promuje Narodowe Archiwa Cyfrowe i od lat tłumaczy się nam, że dzięki cyfryzacji i dostępności zeskanowanych dzieł w smartfonie każdy Polak – np. ja, huśtając dziecko w wózku w parku na Kamionku – może sobie za darmo, czyli z krwawicy podatkowej, oglądać stare fotografie, dokumenty, obiekty. Takie Muzeum Prado można sobie zwiedzać, nie ruszając się spod Żabki w Czechowicach-Dziedzicach. Przywiązanie i kult do jakiejś deski wysmarowanej olejną farbą zdaje się aktem burżuazyjnym, a my, suweren, nie lubimy, jak jakiś książę z zagranicy bogaci się na naszej krwawicy, a my za bilet na busa do Krakowa jeszcze będziemy musieli płacić, stać w kolejce, nocować w tym Krakowie po to, żeby do obrazu dojechać. Obraz kobiety z dzieciątkiem, a nie zwierzątkiem, jeden najważniejszy – już jest. W Częstochowie. I tam się pielgrzymuje.

Pytanie drugie: obrazy celebryci, do których chcemy, by nasza „Dama z łasiczką” dołączyła, czyli te obrazy, które dziś najczęściej występują na „selfie”, to właśnie tylko tło. W monachijskiej Pinakotece jest np. autoportret Albrechta Duerera, ten z długimi lokami rozpuszczonymi i pozą „na Zbawiciela”, przed którym każdy sobie staje, ale tyłem (!!), w ręku telefon bez flesza i słitfocia na insta gotowa. Jeżeli znane obrazy są dziś i tak tylko tłem do dzióbków na insta, to ja pytam: po co wydawać na takie tapety nasze miliony? Komu by przeszkadzało, gdyby „Dama z gronostajem” podróżowała czasem po świecie i gwiazdorzyła w innych placówkach, sławiąc Kraków jako miejsce przyciągające nie tylko tanim piwem i wieczorkami panieńskimi?

I po trzecie: czy Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego mogłoby regularnie komunikować i tłumaczyć nam, piernikom i pierniczkowym wychowanym w socjalistycznej Polsce ludowej, w której nie było historii, a zatem i historii sztuki, czym jest „partnerstwo publiczno-prywatne”? Już kwestia, czy pisać to razem czy oddzielnie, bo pewna nie jestem, stanowi zagwozdkę. Jaki ma być nasz stosunek do arystokracji? Czy kochamy ich tak jak Polaków wracających z Kazachstanu, pradziadka z mająteczku na Kresach i tych pobrexitowców z Londynu – czy nie lubimy ich, bo podobnie jak pani Dominika Kulczyk są jakimiś „fundatorami”, a fundacje są u nas wiecznie ukazywane w podejrzanym świetle – począwszy od fundacji Jolanty Kwaśniewskiej „Porozumienie bez barier”. A może mamy ich kompleks i chcemy wkupić się w ich kręgi, bywać z nimi na nartach w Alpach, bo tam też dzieją się sztuka i kultura? Może dobry jest tylko arystokrata zubożały, mieszkający na parterze zagrzybionego domku na Florydzie, a ten nieznający polskiego, tylko – o zgrozo – mówiący po niemiecku jest z automatu zdrajcą?

Po czwarte: dlaczego nie mam się cieszyć radością księcia Czartoryskiego, jeśli mamy partnerstwo? Resort kultury, zamiast powoływać Polską Fundację Narodową i robić ciągłe audyty, powinien mniej fundacje i organizacje zajmujące się kulturą „nadzorować”, a bardziej im pomagać. I wszystkim nam kulturalnie, cierpliwie tłumaczyć, jakie jest w świecie współczesnej sztuki pełnej instalacji oraz audiowizualnych eksperymentów miejsce tradycyjnego malarstwa olejnego. Na pewno Leon Tarasewicz mógłby tę łasiczkę zamalować i byłoby taniej, a wyszłyby dwa obrazy w jednym – plus w bonusie dla potomnych coś do odkrywania.