Dzieci w obrożach

Stoję na poczcie w kolejce. Na półkach książki. Nie telefoniczne, te już skonały na makulaturze historii razem z budkami telefonicznymi. Na najwyższej półce pozycje o Jezusie. W miękkiej okładce „Oczami Jezusa”, wolę zejść z jego oczu, nawet jeśli chłopak puszcza do mnie oko, ale tu nie ma dokąd się przesunąć, klaustrofobicznie się zrobiło. Wybałuszają się na mnie z półki inne sagi jezusowe, a obok wystawione na sprzedaż biografie księży, wydane na modłę autobiografii celebryckich o życiu z jogą i pszenicą.

Na wyższej półce hity IPN – czarne okładki skąpane we krwi, wojna, ekshumacje, egzekucje, zsyłki. Jest 8.30 rano, zapowiadał się miły wiosenny dzień, ale miast przebiśniegów i oznak ocieplenia szukam bagnetu, żeby to bohaterstwo jakoś w sobie wyostrzyć, bo taka szara obywatelka, niewidoczny pyłek historii, który zesłany nigdy nie będzie, no może mnie ekshumują, jeśli ofiarą jakiejś katastrofy budowlanej zostanę… O! Już mój numerek się wyświetla, odbieram pismo o podatkach za garaż podziemny, u nas nawet garaże walczą o swoje w podziemiu. I pomiary części wspólnej urząd robi. Ja nie Franz Kafka — pocztą płomienne listy od Mileny nie przychodzą do mnie. Tylko upomnienia, postanowienia.

Czytam pismo, a z kieszeni wyziera esemes ze szkoły. Wolę listy od fiskusa niż bezustanne nękanie mnie informacjami o dzieciach w szkole. Codzienne informacje o tym, że jeden syn słabo śpiewa na muzyce, drugi ma tróję z angielskiego (dzięki ci, Jezusie, bo dobry angielski nie pomaga — jak widać po premierze Morawieckim), młodsza córka zapomina odzieży termicznej na wuef, goła biega, a starsza ma cztery nieusprawiedliwione nieobecności o godzinie tej i tej, minucie takiej w dniu takim i takim nie przyszła, wcześniej wyszła, krzywo siedziała, pomyliła Peryklesa z Pitagorasem – doprowadzają moją nerwicę prosto do paska, na którym chętnie się powieszę, miast bić nim męża i dzieci. Mam co prawda tylko dwóch synów, ale gdybym miała czwórkę lub pięciu, to myślę, że nie chodziliby w ogóle do szkoły, bo system Librus by mnie wykończył.

Od lat czytam (i pisałam o tym) o depresji jako chorobie dotykającej dorosłych i coraz częściej dzieci poniżej 14. roku życia. Brakuje psychiatrów, którzy sami powinni na lata położyć się przy Sobieskiego, bo pracują w takich warunkach, że nawet znieczulanie się psychotropami im nie pomoże. Nienawidzę elektronicznych dzienników ucznia. Nie przekonują mnie żadne argumenty za, bo jest to system opresyjny zarówno dla dzieci, jak i rodziców — głównie matek, bo to matki częściej pomagają dzieciom przetrwać szkołę, która po reformie stała się szkołą surwiwalu. Dziecko jest inwigilowane bezustannie, ma elektroniczną obrożę niczym więzień w areszcie domowym. Pozbawione beztroski, ale też umiejętności komunikacji z rodziną. Więźniowie z taką obrożą na nodze krępują się latem chodzić po ulicy czy iść na basen. To kara.

Czemu winne są dzieci? My, rodzice, zmuszeni zostaliśmy do ciągłego sprawdzania dzieci. Jesteśmy egzekutorami, szpiegami odbierającymi sygnały. Czy nie wystarczają wywiadówki raz w trymestrze? Niech nam wtedy szkoła poda ewaluację, bo ciągłe rażenie mnie prądem powoduje u mnie tylko chęć wylogowania się. Kluby sportowe też wprowadziły system inwigilacji — w komputerze pokazuje mi się np. obecność zawodnika na treningach. Czy to ja trenuję czy mój syn?

Państwo za wiele od nas wymaga. Nie wszyscy możemy być święci jak Jezus. Ja np. wolę się smażyć w piekle w miłym towarzystwie rozpustników. Szkoła nie może wymagać od uczniów, że będą robotami. Ze szkoły najlepiej wspominam wagary. Podczas nich zobaczyłam kilka wybitnych filmów i wystaw, zaliczyłam fajne randki, a szkoła? Nie zając. Jak złapałam złą ocenę, nigdy staruszków nie denerwowałam, tylko szybko tę ocenę poprawiałam. Niebawem Dzień Wagarowicza i liczę, że oko Jezusa niedowidzi, a Librus się wtedy zawiesi na wieki wieków amen.