Pomiędzy koszulami, czyli byłam w kinie

Nie ufam krytykom filmowym. Ani krytykom kulinarnym. Odkryłam metodą sejsmiczną, po doznaniu wielu nieprzyjemnych wstrząsów, iż większość polecanych w sieci, miesięcznikach czy tygodnikach filmów czy restauracji ma mocno zawyżone oceny. Pretensjonalny gniot uznany jest za eksperymentalne kino autorskie, a knajpa, której fundament stanowi glutaminian sodu, łapie się jako serwująca rzadką odmianę mandaryńskiej kuchni.

Gminy bazujące na turystyce polepszają prognozy pogody, a tzw. krytycy są w rzeczy samej ukrytymi polecaczami, a wynika to w mniejszym stopniu z ich podatności na łapówki (darmowe hotele, posiłki, projekcje, biby na festiwalach) niż ze szczerej miłości do recenzowanej sztuki. Niestety bardzo często jest tak, że krytyk kulinarny, włączając w to sommelierów, po prostu jest łasuchem, a krytyk filmowy uwielbia spędzać życie w klimatyzowanej, bezpiecznej sali filmowej, w której może wygodnie rozłożyć się w fotelu i wpatrywać się w ekran.

Obie czynności – seryjne pożeranie filmów i seryjne pożeranie posiłków – to często czynności nałogowe lub eskapistyczne. Zamiast zająć się poważną robotą lub stanąć przy garach, ruszyć na ratunek światu, zgłaszając się jako wolontariusz do pracy w hospicjum, delikwent ucieka od rzeczywistości do kina lub knajpy. Poczucie winy wynikające z faktu, iż człowiek taki ewidentnie należy do klasy próżniaczej, oddając się „ostentacyjnej konsumpcji”, próbuje on odpokutować, harując przy recenzjach. Przekonując nas, że wtórny ponury gniot jest w rzeczy samej zabawną, wybitną komedią, usprawiedliwia się taki wałkoń i próbuje zwieść nas na pokuszenie.

Jedyne recenzje kulinarne, które warto sobie brać do serca, to te pisane przez dyplomowanych anorektyków. A jedyne recenzje filmowe, które biorę sobie do serca, to te przekazywane mi przez świeżo upieczonych rodziców, czyli ludzi, dla których wyjście do kina jest inwestycją na miarę przejęcia niemieckiego Opla przez francuski koncern PSA. Tatuś lub mama muszą prócz forsy na bilety dodać do tego stawkę za pracę niani po godzinach bądź ryzykować życie maleństwa, zostawiając je z viagrowym dziadkiem lub podchmieloną teściową (whisky na rozgrzewkę).

Mam dzieci i nie przyjaźnię się z nikim ze świata filmu, więc moja recenzja filmu „Pomiędzy słowami” powinna być dla Państwa wiarygodnym drogowskazem. Gdy raz na pół roku dotrę do kina, to reklamy cieszą mnie już tak bardzo, że wszystko, co nastąpi potem, powinno być gratką. Jednak na filmie Urszuli Antoniak wytrwałam jedynie dlatego, że już nie było jak zwolnić niani. Jest to film, który teoretycznie miał poruszać ważki temat wykluczenia, ale w efekcie jest pokazem do bólu tradycyjnej mody męskiej sfotografowanym w czerni i bieli.

Główną postacią jest imigrant z Polski, który często zmienia koszule: młody ambitny prawnik o urodzie z albumów Leni Riefenstahl. Snuje się po pedantycznie wysprzątanym mieszkanku z katalogu meblarskiego Bauhaus, po klepce drewnianej, snuje się po korytarzach szklanej firmy lub po ulicach. Gdyby wyciąć z tego filmu chodzenie, zostałby kwadrans akcji. Polak to postać ambitna, poraniona, wyalienowana – gra go młody drętwy człowiek o pustym spojrzeniu. Sztywny tak bardzo, że gdyby zrobił skłon głową do kolan, to już by się nie podniósł.

Jedynym popisem aktorskim w jego wykonaniu jest poprawne składanie koszul, co niejednemu mężczyźnie przychodzi z trudem. Imigrant aspiruje. Do bycia berlińczykiem pełną parą, ale Niemcy są tu pokazani tak, jakby film dział się w roku 1930 – sami biali w garniturkach. Ostatnio mój znajomy z Niemiec powiedział: „Wiecie, ja to nie jestem prawdziwym Niemcem, bo nie dość, że jestem biały, to nie mam ani korzeni polskich, ani tureckich”. Od wielu lat nie ma w Berlinie kogoś takiego jak „prawdziwy Niemiec”. W życie bohatera na chwilę wkracza ojciec – przegrany były muzyk pijaczyna, z poczuciem winy, ale i bagażem kpiny. I to jest jedyna zaleta filmu „Pomiędzy słowami” – ojca gra Andrzej Chyra, który nawet jako postać epizodyczna kradnie całe dzieło. Chyra wydaje się mieć tysiąc razy więcej mięśni twarzy niż my, zwykli śmiertelnicy. Każde drgnienie syntetyzuje inną opowieść. Nigdy nie ma się wrażenia, że „podaje kwestie”, każdy gest, który robi – czy to jest siadanie na łóżku, z którego po jednej dobie zdążył zrobić wyro, czy zdejmowanie zegarka – jest gestem tak wymownym, że chce nam się wyć. Andrzej Chyra wart jest każdej ceny za bilet i nianię, i to naprawdę on w tym filmie jest wiecznym imigrantem, choć do niczego nie aspiruje, a wręcz na własne życzenie wykluczył się z życia.

Moje pokolenie dojrzewa wraz z tym aktorem, od czasu jego wczesnych ról w Teatrze Rozmaitości i filmu „Dług” – i choć wydaje się to niemożliwe, aktor ten jest wciąż lepszy, nabiera blizn i szarości jak stara papeteria. I nawet grając wymiętego alkoholika – kwitnie.