Dzisiaj nie umarła mama
Dzisiaj nie umarła mama. Wczoraj też nie umarła mama. Jutro nie umrze mama. Żadne depesze nie przychodzą. Na pogrzeb nie ma co liczyć. Jeśli już, to prędzej umrze syn, główny bohater opowieści, niż jego stara matka.
Przeczytałam książkę Waldemara Bawołka „Echo słońca”, do czego i Państwa namawiam. Po odłożeniu tej prozy na półkę szczerze się ucieszyłam, że moja mama umarła mi ponad 20 lat temu. Będąc kobietą niezależną, światową, wychowaną przez surowego ojca i mieszczańską zimną matkę – umarła szybko, bezszmerowo, w profesjonalnej bieli szpitalnych rurek, łóżek i dyplomatycznych rozmów z ordynatorami o niefunkcjonujących nefronach. Matka nie narzuca się dzieciom, tylko pozwala im wyfrunąć z gniazda. A dziecko to gość, który nie powinien się zasiedzieć.Tymczasem bohater „Echa słońca” to taki camusowski Mersault założony tył naprzód i metką do góry. Nie oddał matki do przytułku pod miastem. Bo on na wsi mieszka. Polskiej wsi. Może i by umieścił gdzieś matkę, ale nie ma forsy. Nie ma forsy, bo nie ma porządnej roboty, nie ma roboty, bo ma chorą matkę i sam niezdrowy. Utrzymuje go gmina. Zasiłek chorobowy na matkę pobiera. Na siebie samego też pobiera, bo serce słabe. Ma 50 lat, ale nie mieszka ze swoją rodziną. Kto by takiego niedojdę chciał. Była jakaś żona i dziecko, ale gdzieś się rozmyli, wybili na niepodległość. On się donikąd nie wybił, więc jako pan w sile (?) wieku mieszka z mamusią, która kuleje, chodzi o lasce, nie rusza się z domu, zdrowiem nie tryska, ale jadem i owszem.
Werbalne upokarzanko syna to jej ulubione i jedyne zajęcie rehabilitacyjne, które uprawia. Jedyna forma pogaduszek od serca, jaką zna. Wszystko, co syn zrobi, jest beznadziejne. Sposób, w jaki ta Matka Polka mówi do dziecka, to najważniejszy powód, by przeczytać tę książkę. Weźcie np. to: „Pośpiesz się, bo nikt na ciebie nie będzie czekał. A i zakupy przy okazji zrobisz, cytryna całkiem wyciśnięta, nie mam co do herbaty dodać. Cynamon też się już skończył, a ten, co ostatnio przyniosłeś, bez zapachu jakiś”. Albo: „Cóż ty się tak rządzisz, kto ci kazał ruszać moje talerze, kto cię prosił, żebyś to wszystko poprzestawiał. Lepiej byś zrobił, gdybyś odkurzył regały, a nie pokazywał swoje widziemisię”.
Wszystko, co syn zrobi, mamusia hejtuje. Jak wyjdzie z kolegami, to pijak, jak zostanie – to bałagan robi. Jak jabłka kupi, to za małe. Czytając w myślach, podpowiadałam mu przywiązanie matki do kaloryfera, żeby nie zbliżała się do niego, albo przynajmniej włożenie sobie stoperów do uszu, ale główny bohater to wykastrowany, opiekuńczy, uzależniony od matki wrażliwiec. Myśli syna i matki są splątane ze sobą jak jedwabniki, znają każde swoje stąpnięcie, każdy ruch, syn zamiata kurz, który matczyne kapcie zostawiają w kuchni.
Książkę i jego życie wypełniają myśli ucieczkowe – a to by się utopił, a to rozpłynął w sielskiej przyrodzie, kumkumie żab i rozbrzęczanej naturze małopolskiej wsi. Matka musi mu wystarczyć za wszystkie kobiety świata. Życie towarzysko-uczuciowe w gminie polega na spotykaniu się z kumplami w podobnej sytuacji. Kilku kolegów zapija się na śmierć albo są zjawami pojawiającymi się w onirycznych eskapadach – dawno nieżyjący koledzy z podstawówki i boiska dziś dogorywają, kaszląc krwią. A tak się zapowiadali, grali w gałę, rwali dziewczyny – ale to odległe jak pierwsze próby braci Lumière.
Jedyny powód, dla którego bohater raz stroi się w ładną marynarkę, to oczywiście pogrzeb sąsiada. Rozmowy kręcą się wokół wyników badań matek, poziomu cukru, stanu służby zdrowia, trasy karetek pogotowia (trafić nie mogą) i legend o tym, że w szpitalach mordują i lepiej uciekać. Gdy u bohatera zatli się jakiś popęd, to inaczej niż u Camus – nie ma ocierania się o kochankę w basenie i palenia papierosów po spełnionym seksie. O nie, u Bawołka seks tylko w fantazjach – pojawia się jakaś piękna Anuszka, którą by posiadł na zapleczu piekarni (zdarzają się u Bawołka nieudane zapędy w styl Schulza), ale dzieje się ten erotyzm tylko w fantazjach, marzeniach, a jedyna konsumpcja, jaką ten mężczyzna uprawia, to matczyne obiadki lub tanie piwo z kolegami na zasiłku.
Żyć, nie umierać? W takiej sytuacji chyba umierać, a nie żyć. Rozumiem, że tak egzystują tysiące z nas. Bawołek wreszcie opisał rzadko „opiewany w literaturze” problem społeczny. Sfrustrowani od penisa po czubek głowy synowie pielęgnują chore z samotności, niespełnienia, rozczarowania życiem, jadowite matki. Ojciec sam się wygumkował z tej katorgi. Szybko umarł sobie na tapczanie z przepicia.
Ta historia to wyścig, kto prędzej umrze, a może kto dłużej pożyje lub kto kogo wcześniej wykończy. O dziwo puenta opowieści Bawołka jest nieco słoneczna, ale to najsłabszy punkt tej książki. Nie dam się nabrać, że ofiara może polubić swoją pułapkę, choćby ta pułapka była pachnącą antonówkami wsią – ani że życie na smyczy z pępowiny to taka, hm, matczyna bliskość po wieko trumny?
Komentarze
„Wszystko, co syn zrobi, mamusia hejtuje. Jak wyjdzie z kolegami, to pijak, jak zostanie – to bałagan robi. Jak jabłka kupi, to za małe”
To analogiczne zachowanie jak „wiadomych” mediów wobec obecnie rządzących i ich zwolenników 🙂
Życie to nie książka. Nie wiem, czy to lepiej, czy gorzej, czy obojętnie.
Znam wszystkie książki i wiersze Pani matki – na pewno trudna osoba, o czym zresztą wspominała choćby w „Rozmowach w tańcu”.
Moja Mama była blisko – ale jednocześnie daleko, zostawiona jako dwuletnie dziecko przez swoją matkę i nigdy potem nie spotkała się z nią. Była nas czwórka rodzeństwa, a Mama nigdy nie umiała się do nas zbliżyć, być „matką dzieciom”. Ja bym chciała trochę tej bliskości, raz na jakiś czas. Ale trudno – nie było, a teraz już za późno. Moi rodzice pozwalali nam wyfrunąć z gniazda bez obawy, że nie damy rady. Ja swojemu jedynemu dziecku też – niech fruwa swobodnie, swoje lata ma (miał, bo już się zestarzał) i jakby co, to wie, gdzie po pomoc zadzwonić. Zdarzyło się raz 😉