Sześć stopni
Tyrol Południowy, park przyrody Tre Cime. Jedni na biegówkach, inni zjeżdżają, dylematy roztrząsane: którą trasą jedziemy, krzesło czy gondola, dziecko zgubiło rękawiczkę, mama z poczuciem winy po jednym bombardinio na stoku, no wiesz, tysiąc kalorii, to już dzisiaj tylko jakaś mała sałatka. Ogorzali od słońca włoscy instruktorzy sportów narciarskich w niebieskich kombinezonach z flagą, naszywką z orłem tyrolskim i napisem „maestro di sci”.
Niektórzy to jeszcze studenci, ale są i wśród trenerów siwiuteńcy dziadkowie. Zagaduję jednego. Ile lat pan pracuje? Mam 72, uczę tylko dzieci, oto moja grupa – pokazuje kijkiem na maluchy wpatrzone w niego jak w obraz. Cały dzień zjeżdża tyłem, pochylony – no bo jak inaczej nauczyć podstaw? „Emerytura? Umrę w pracy, kocham narty”.
Równolegle prowadzę rozmowy z właścicielką drewnianego hotelu (pod lasem, nad strumykiem), w którym stanęliśmy. Zbudował go Austriak, jej prapradziadek, w 1872 r. Dziś nadal należy do rodziny. Elegancka matrona tak szykowna, że okładka „Vogue’a” to by było w tym przypadku za mało – artystyczna biżuteria, spódnice z tafty, kapcie z tyrolskiej wełny, swetry kaszmirowe. Jako właścicielka jest wszędzie. Czasem przy recepcji poprawia szufladę z kluczami, czasem sprząta puste butelki po soku z marchewki na śniadaniu. W biurze za recepcją ogromny obraz Matki Boskiej z bardzo dobrze odżywionym dzieciątkiem, bo w Tyrolu karmią wszystkich znakomicie i nielekko: suszone wędliny z dzika, sery, krupnik na boczku. W jadalni drewniany krucyfiks. Przygwożdżony Jezus cierpi nad szwedzkim stołem oferującym mandarynki i wybór lokalnych szynek.
Rewir jej córki, pięknej Włoszki, to finanse, bar i degustacje: wina, grappy. Jest jeszcze dwóch synów. Jeden ogarnia kuchnię i aprowizację: polentę, pęczak do zup, kapustę. Starszy brat pilnuje napraw, stolarki, kontaktów ze służbami od przygotowania stoków, ratraków, tras biegówkowych. Od czasu gdy w regionie ruszyła turystyka górska, temperatura podniosła się o sześć stopni. „Wiesz, na szczęście do nas przyjeżdżają też wiosną i latem. Na rowery, na wspinaczkę, na trekking”, matrona opowiada.
Ja uczę mojego siedmiolatka zapinać narty i z przyjaciółkami zastanawiamy się, czy to będzie ostatnie pokolenie narciarzy. Myślę o moim ojcu, który uwielbiał narciarstwo. To dzięki niemu jeżdżę i myślę, że byłby szczęśliwy, widząc, że wszystkie jego wnuki jeżdżą. Ale prawda jest taka, że w PRL, choć siermiężne, bez spa, często bez wyciągów (wnosiło się narty i buty samemu!), narciarstwo było dostępne, tańsze. Stanowiło też jakiś azyl normalności, ułudę klasy średniej. Tak straszni mieszczanie we Francji, Austrii czy w Italii spędzają czas i my za żelazną kurtyną też mamy nasze narty regle i buty relaks, a w ramach après ski bimber i oscypki.
„Dziś przetrwają tylko te ośrodki narciarskie, które mają dużo dobrych tras i mogą podnieść ceny biletów, by stać je było na dośnieżanie, na prąd, na wodę, na paliwo do ratraków itd.” – z żalem opowiada nasza włoska gospodyni. Za dnia odwilż, z rynien płynie strumyk wody z roztopionego śniegu. Podglądam matronę. Ze starszymi paniami, na ścieżce pod hotelem, plotkuje lokalnym dialektem, mieszanką austriackiego i włoskiego, przy drodze każda nazwa wsi podana w obu językach. Wśród licznych reklam strudla, namiarów na kościoły, kapliczek z Jezusem i ładnie położonych górskich źródełek szukam informacji o tym, którędy to ci faszyści przez Tyrol uciekali. Pamiętam sprzed lat książkę austriackiego profesora Geralda Steinachera „Nazis on the Run”, ale w Austrii to wiadomo – wszędzie kulki Mozarta i narty, a w Tyrolu to degustacje win, ale tych do picia. Jeśli widać jakieś pomniki, to dzielnych chłopców poległych w I wojnie światowej.
Na górze, w schronisku, zamawiam dziecku frytki. Po niemiecku. Kelner odpowiada nam po ukraińsku. Serhij mieszka tu od ośmiu lat. Ma tu żonę, też Ukrainkę. Jego teść jest pułkownikiem ukraińskiej armii, walczy na froncie. Czy synek chce keczup do frytek? A pani może kieliszek lagrein? Nie, z dzieckiem na stoku to nie… Kiedy ostatni raz pańska żona z tatą rozmawiała? „No, wczoraj. Ale przez osiem dni nie dzwonił. Nie było z nim kontaktu. To był koszmar. Koszmar. Myśleliśmy, że go ruscy zabili. Kartą czy gotówką? Sława Ukrainie. Do zobaczenia!”. Tak się mówi. Do zobaczenia. To się zobaczy.