Nie ma jak pompa (ciepła)
Nie ma jak pompa. Pompa ciepła, oczywiście. Jeszcze niedawno ludzie opowiadali sobie o nowych serialach, w lokdałnach wszyscy zapraszali się na działki i odkrywali zamiłowanie do sadzenia jarmużu, budowania saun, tudzież odgrzebywali przepisy po babci z Wileńszczyzny na marynowane grzyby i weki wszelakie. Pamiętam, jak u mnie w radiu zbiegło się konsylium w reżyserce, bo inżynier dźwięku pokazywał duuuużego kabaczka. Niepryskany. A mógłbyś przywieźć coś i dla mnie, zapłacę, pytała urocza weganka od pasma popołudniowego. Znajomi wkręcili się w hodowanie kur i musiałam odobserwować ich na socialach, bo ciągle filmiki z kurnika leciały.
Jeszcze dawniej, bo w latach 90. XX wieku, kiedy trwała moda na wszystko, co zachodnie, pokolenie boomersów, które zrobiło szybkie pieniądze na jako takiej znajomości angielskiego i notorycznym clubbingu – wystarczyło trochą znać jakiś język i wyjść na miasto, a zaraz ekspaci zapraszali na „job interview” i człowiek lądował z wizytówką „junior account” czy coś w tym stylu. Starsi i bardziej udomowieni znajomi pokazywali sobie katalogi hiszpańskich i włoskich projektantów ceramicznych płytek, gresów i terakot, gdyż wielu Polaków marzyło o „kuchni toskańskiej”, a najlepiej to dwie kuchnie jednocześnie – ta druga ogrodowa prowansalska. Nieważne, czy wchodziło się na ósme piętro bloku z wielkiej płyty na Targówku, czy do domu jednorodzinnego za szlaban dojechało się błotnistą drogą – wkraczało się w pola słoneczników, zieleń pinii, półmiski z Taorminy.
Inflacja, wojna i przyspieszony kryzys energetyczny wymazał sycylijskie kafle, a ogrzewanie drugiego domu na wsi to fikcja. Zastanawiam się, jak król Karol podoła te wszystkie pałace ogrzać, może podzieli na mikropałacyki i sprzeda Katarczykom, bo Rosjanom teraz nie wypada. Oczywiście może też King Charles skorzystać z ulgi „pałacyk plus” i niczym jakiś wójt Pcimia remontować ruinę w Lanckoronie i Lęborku czy, podobnie jak minister Woś, kupić starą willę po przedszkolu, by tam odpoczywać od zgiełku Londynu. Po co dzieciom przedszkole, wiadomo, że lepiej trzymać się tatusia spodni, siedzieć z nim w domu, zupki kręcić, to się wirusów dzieciak nie nabawi.
Najmodniejszym dodatkiem sezonu jesień/zima 20022 jest pompa ciepła, a te są już wykupione, o czym donosi mi pracujący w moim mieszkaniu przy remoncie łazienki Pan Budowlaniec. Nie planowałam kupować pompy ciepła, bo mieszkam w mieszkaniu, a nie domu, ale przez chwilę pomyślałam o domu rodziców, w którym została moja kochana Marta, wdowa po Danielu, a wraz z nią mieszkają na czas wojny Wasyl i Walery, utalentowani studenci. Jeden spod Lwowa, a drugi z Doniecka.
Co prawda okazało się, że pompy tam nie da się im zamontować, ale i tak pomp brak. Są zapisy na pompy z Włoch. Oby czekało się krócej niż np. na zapis na operację biodra. Wraz z inflacją, szokującym spadkiem wartości dolara (w momencie, gdy piszę ten tekst, jeden dolar amerykański kosztuje 5,02 zł), ludzie rzucili się do remontowania i budowania. Budowanie w czasie wojny to operacja Samum, a raczej samemu, bo tu każdy walczy o swoje.
Otóż Polacy, widząc sukcesy „jaszczomba” Glapińskiego na polu walki (?) z inflacją, wolą kupować i inwestować w rzeczy i usługi – o ile Polacy ci należą do takich, którzy cokolwiek w portfelu mają. Takich tłumów w marketach budowlanych Pan Budowlaniec nie widział nigdy, a pracuje już trzy dekady.
Inna sprawa, że prócz towarów brakuje pracowników, więc kolejka do zamówień i kas dłuuuuga! Pracownicy albo są nieobecni, bo GUS potwierdza depopulację Niepodległej, albo nie skorzystali z obłędnej oferty Polskiego Ładu i podobnie jak King Charles wolą gnić w thatcherowskiej Niewielkiej Brytanii, niż wracać do grodu Kraka czy np. Katowic. W tym szaleństwie brakuje też budowlańców. Duża grupa wróciła do Ukrainy, część niepatriotycznych zdrajców nie chce wracać z Wysp, ale życie nie znosi pustki, więc niektórzy obywatele przebranżowili się i nauczyli np. stolarki. Mój przyjaciel z czasów podstawówki ma dyplom Akademii Sztuk Pięknych, ale już trzeci rok jeździ na kilkutygodniowe warsztaty stolarki w góry i zamiast robić wystawy w instytucjach kultury przejętych przez PiS, czasowo robi meble i sauny. Musiał z czegoś utrzymać dzieci i żonę.
Brakuje oczywiście nie tylko pomp ciepła, aut ale i np. płytek ceramicznych i szklanych. Z powodu cen gazu fabryki we Włoszech wolniej pracują, płytki podrożały o dwieście procent, a polskich nie starcza. Na wszystko trzeba czekać albo, jak w peerelu, brać to, co akurat „rzucili”. Pokolenie boomersów i jeszcze starsze znosi to chyba łatwiej. Ja np. pamiętam, że kiedyś w podzielonej na malutkie mieszkania kamienicy mojej mamy wyłączali wodę albo puszczali tylko zimną, więc robiłyśmy zimą wyprawy na Bielany (nie było metra, taksówki – tylko gdy akurat coś na postój zajechało) z plecakiem prania, bo przyjaciółka jej miała w mieszkaniu nową pralkę Polar i ciepłą wodę. Plecak z mokrym praniem w drodze powrotnej był o wieeeeele cięższy niż ten z suchym. Niestety wódka była zawsze tania, więc takie wizyty wokół prania lub też korzystania z wanny u sąsiadów potrafiły się przeciągać. Gadu, gadu nocą.
Dziś mam powtórkę z rozrywki. Remont łazienki, jak doskonale wiecie, oznacza dla mnie brak prysznica oraz „spuszczanie” wody miską, i to do czasu, gdy sedes jeszcze podłączony… Jestem już zatem po conajmniej dwudziestu kąpielach u przyjaciółek i przyjaciół na mieście, a tanio im nie wychodzę, bo mam syna. Starszy syn myje się w klubie sportowym. Duch wspierania się w zimnie i brakach wody w warszawiakach nie ginie. Na własnej skórze i żołądku testuję legendarną polską gościnność. Wszyscy, naprawdę wszyscy ludzie, do których wpraszam się z ręcznikiem, mydłem i dzieckiem na kąpiel, serwują mi w pakiecie coś do jedzenia! O napitku nie wspomnę.
Ach, jak przyjemnie kołysać się wśród fal. Pewien felietonista „Dużego Formatu” pożyczył memu Antosiowi nawet własny szlafrok, a znajoma pani mecenas mojemu synkowi proponowała ośmiorniczki. Ale nie takie do jedzenia, tylko jakieś takie pachnące musujące w wannie! Właściwie jedyny adres, pod którym jeszcze się nie kąpałam, to Łazienki Królewskie i redakcja „Polityki”.
Woda ciepła, łazienka w mieszkaniu i pralka to są luksusy. Historyk Grzegorz Kalinowski niedawno mówił mi, że na Powiślu w latach 50. tzw. łazienka z wygodami to była rzadkość. W Berlinie jedna, dwie pralki stojące w piwnicy, a używane na żeton przez wszystkich mieszkańców domu na zmianę – to żaden wstyd. Pranie na mieście powinno być dostępne. Chciałabym, żeby prezydent Warszawy pomyślał o powrocie do tradycji ładnych, porządnych łaźni miejskich. W Helsinkach z takiej korzystałam, była też sauna publiczna dla mieszkańców zmarzniętych i potrzebujących światła.
Po tym remoncie osiwieję ze stresu, portfel będę miała pusty, ale w biodrach będzie o parę centymetrów obywatelki więcej. Już się cieszę na rewizyty. Niedawno nawet naleśniki na słodko („no co ty, Agata, już nasmażyłam, przecież wszystkie dzieci lubią”) nam podano po kąpieli. A jakie gustowne pokoje kąpielowe widuję, ho ho ho! Widać, że budowane w czasach letniej wody w kranach, a nie teraz, w epoce putinozy i totalnej Glapy.