Raport z remontowanego miasta
Za władzy sowieckiej był Hołodomor, a teraz idzie chołod. W ramach przygotowań doń władza kaczystowska radzi palić wszystkim, by przetrwać zimę. Najchętniej pewnie naczelnik paliłby komitety, które zakładają NGO’sy próbujące ratować polskie ryby, polskie drzewa, polskie kobiety. I polskich narodzonych obywateli przed strefami wolnymi od. Oraz teczkami kopcić. Takimi ze statystykami.
Odchodzą pielęgniarki, odchodzą nauczyciele, a ja odchodzę od zmysłów. Ratuję się miską zupy koperkowej. Fakt, że przeżyłam kolejny postój na przystanku autobusu 116 przy ulicy Sobieskiego, świętuję. Co to była za wyprawa! Nie muszę wyjeżdżać na wyprawy do Patagonii z przewodnikami i kupować drogich kurtek z goreteksu tudzież namiotów do nocowania na skalnych półkach. Wystarczy mi przejść się po stolicy, a emocje są jak w „Burzy na Mont Blanc”.
Warszawa przeżywa epokowe zmiany komunikacyjne. Onegdaj zbudowany tramwaj przy ul. Gagarina nie był pożądany. Komuniści tory zlikwidowali, a teraz w czasach walki z samochodozą drugi razy budujemy sobie tę linię tramwajową. Przy okazji oczywiście robimy ją dłuższą i nowocześniejszą. Jest to dobra wiadomość, ale nie wiem, czy znajdą się żywi jej użytkownicy, bo na czas budowy linii zwężono ulicę Sobieskiego radykalniej, niż żona bohatera „Kamizelki” zwężała mu garderobę. Dojście do tymczasowego przystanku jest węższe niż niejedna grań w Tatrach, zaś kawałek betonu stanowiący przystanek bez żadnej bariery i oświetlenia „dryfuje” tu niczym zagubiona kra z niedźwiedziami polarnymi, czyli warszawiakami wystawionymi wprost pod koła jadących tędy aut. Przebudowują się jednocześnie inne arterie samochodowe – Puławska i Dolna. Cieszę się, że przybędzie nieco ścieżek rowerowych, bo coraz mniej ludzi stać na ładowanie aut elektrycznych, paliwo czy parking.
W mieście wiecznej odbudowy trwa moja konsumpcja koperkowej w restauracji Lotos. Na ścianie bawi mnie od dekad ten sam napis: „Mistrzów świata uprasza się o spokój”. Mam nadzieję, że liderzy opozycji bywają tu często w swych modnych bluzach i opaleniznach. Przy stoliku obok kobieta z siatkami pełnymi pomidorów. Z bazarku obok, po 4 zł. Polacy szykują się na chołod. Wekują co się da na zimę, bo gaz drogi będzie. W stolicy nie mieszkają same „słoiki”. Tubylcy też umieją w słoiki. Kobieta z pomidorami czyta pismo „Wróżki”. Tzn. pomidory nie czytają, popełniają masowe samobójstwo w siatce plastikowej zawiązanej na supeł. Kto by czytał prasę polityczną, gdy ta codziennie straszy końcem świata? A takie „Wróżki” może koniec wojny wywróżą albo jakiego kochanka czułego nadejście? Wtem podchodzi do mnie mężczyzna w dresach, lecz z trudem trzymający fason i pion. „A ty, okularnico? Co ty wiesz, dziecko? Mnie jeszcze nie było na świecie, a ojciec mnie tu przyprowadzał”. Staram się nie śmiać. Przejęzyczenie w sumie dramatyczne. Biedaczyna siedzi już tu sam nad piwem i wódką dłużej, niż żyje.
Zamawiam drugą koperkową na wynos dla syna. Bo (chwilowo?) nie mam kuchni. Koczujemy w wynajętym na czas remontu mieszkaniu u znajomego. Przeżywam trudne chwile, jak każdy, kto ma remont na głowie. U mnie dochodzi do tego zderzenie dwóch frontów psychologicznych. Matka nigdy nic nie remontowała, bo nie musiała. Po pierwsze, każdy mężczyzna z prędkością światła stawiał się, by rozwiązywać jej problemy lokalowe, sznurowadła, tudzież zapraszał do siebie. Po drugie, tworzenie domu nie było na jej liście priorytetów.
Tymczasem mój ojciec, gdyby nie to, że był stachanowcem felietonistyki, byłby modelem pozującym do rzeźby murarza na stalinowskim placu MDM. Jak tylko widział, że w jego mieszkaniu czy domu coś się sypie, grzybi, odpada, drzwi się z framugi opuszczają – biegł z kielnią szybciej niż Polki w sztafecie w Monachium. Tzn. ręcznie zręcznie nic nie robił, ale znał więcej fachowców niż Jonasz Kofta i Stefan Friedmann po napisaniu najlepszego na świecie skeczu o tychże. Ojciec we mnie przypomina mi, że mam dwoje dzieci i muszę dbać o to, czy nie śpią w grzybie, i o to, że może jednak licealista nie powinien zapraszać osób z macicą do pokoiku z piętrowym łóżkiem zbudowanym dla niego, gdy był przedszkolakiem. Matka we mnie zaś mówi: eeee tam, olej, lepiej weź pokaż dzieciom Wenecję, zimą wyślij na obóz zimowy, a latem na letni, a potem niech szybciutko wyprowadzą się gdzieś do pracy. Tak, tak. W tym remoncie jestem i ja, ale ja z kolei najlepiej czuję się w bibliotekach i hotelach, więc tzw. własny pokój tu kluczowy nie jest.
Remont podczas wojny, inflacji i antropocenu to ogólnie trudny pomysł jest. Trawi mnie poczucie winy. Ukraińcy tracą domy, a ja tu sobie podłogi cyklinuję. Jastrząb Glapa podnosi stopy procentowe i młodzi na raty mieszkalne nie mają, a ja wydatkami tylko tę inflację nakręcam. Dopinguje mnie dwóch zoomersów z ekipy remontowej. Przyjeżdżają do mnie co rano na kolarzówkach, sprzęt wioząc w plecakach i torbach. Wasyl niedługo wyjeżdża robić doktorat z biologii do Brukseli, a Wołodymyr i jego dziewczyna planują powrót do Ukrainy. „Jak nasi odbiją Chersoń, to powoli wracamy. A schron? Ma pani tu w kamienicy dobre piwnice, chętnie pomożemy dostosować, gdy tu górę u pani skończymy”.