Byłam u fryzjera i wiem więcej niż Pegasus

W czasach PRL w miejscach takich jak szatnie popularnych kawiarń, np. warszawskiego klubu SPATiF (który doczekał się świetnego reportażu historycznego na swój własny temat „SPATiF. Upajający powiew wolności” pióra Aleksandry Szarłat), zatrudniano donosicieli, by informowali o nastrojach społecznych oraz o tym, kto z kim i o czym. Nie tylko zatem dozorcy w kamienicach i osiedlach mieli pełne uszy roboty.

Dziś chyba warto obstawić zakłady fryzjerskie, i to szybko, bo zaraz zabraknie wody na takie dyrdymały jak zabiegi urodowo-kosmetyczne i wrócimy do czasów pandemii, czyli stylizacji na synów Popiela i obrzędowych postrzyżyn. Kawiarnie literackie czy też takie kulturotwórcze lokale, w których bywali Janusz Minkiewicz czy Adam Ważyk, w pewnych okresach codziennie i, to urzędując parę godzin, a następnie ruszali dalej na szlak kończący się w Ścieku u filmowców, zastąpiły café sieciówki. W czasach postkapitalizmu powiewu wolności nie czuć. Wszyscy w kawiarniach skrolują swe telefony lub analizują ekrany pełne tabelek. Za dnia jada się cateringi biurowe z sałatką z plastiku.

Otóż prócz mnie w „salonie” fryzjerskim były nas trzy. Wyszłam z dobrze przyciętymi włosami, ale cudem nie podcięłam sobie żył, bo wizyta przekształciła się w coś na kształt podróży trzech kobiet dziurawą łódką (bez psa). Jedna klientka, gdy tylko weszła, dowiedziała się, że „jesteś skreślona”. Sprawa dramatyczna, bo nie chodzi o listę studentów, ale dużo poważniejszą. Otóż zanim klientka ta zmaterializowała się w salonie, miała zwyczaj telefonować parę dni wcześniej, zapisywać się, a następnie nie przychodziła. I nie zdarzyło się to parę lub kilkanaście razy, ale ponad trzydzieści razy. Pracownicy odbierali jej telefony, cierpliwie zapisywali, ale z czasem nauczyli się, że termin ten de facto jest wolny. Często czuję się tak i ja. Niby jestem zapisana, tuptam po tej planecie, ale czuję, że to wszystko palcem po Odrze pisane, to moje jestestwo.

Podniosłam wzrok znad „Upajającego powiewu wolności” i zobaczyłam ilustrację, którą widziałam w książkach historycznych na temat chłopów zamieszkujących tereny Rzeczypospolitej. Chłopi panicznie bali się nożyczek i wierzyli, że sklejone tłuste włosy na pewno chronią przed innymi chorobami. Zapewne „plica polonica” była „fryzurą” noszoną w innych częściach Europy, ale jakoś tak się stało, że ta nazwa do nas się przykleiła. Jak to się stało, że w centrum stolicy kraju stanowiącego „przedmurze Europy” widzę kobietę w takim stanie? Kobieta, wiek około sześćdziesiątki, od ponad roku cierpi na depresję, co szybko pojęłam, obserwując ją znad „Upajającego pozoru wolności”. Osoba ta wcześniej w salonie bywała punktualnie, włosy miała piękne, całe życie była lekarką, pamięć miała świetną. Sama z siebie opowiadała nam o przebiegu swego covida, „trzymałam się framug”, o tym, że ciągle teraz zapomina. I o tym, że zmarła jej mama, o czym z kolei zapomnieć nie potrafi. Niesłychanie delikatny i dyplomatyczny fryzjer zajął się jej włosami, ale i głową, bo okazało się, że ma z tyłu stłuczenia. Być może upadła? Klientka marzyła o farbie i przykryciu odrostów… Czy da się nożyczkami odciąć traumę pandemii, pocovidowe powikłania, utraty?

Poproszę wyjątkowo kawę, mówi druga klientka, i tłumaczy, że jest senna, bo od kiedy skończyła się pandemia, nie da się żyć w tej dzielnicy. Było tak cicho. Świetnie się spało, miejsc do parkowania było bez liku. A teraz wróciło życie klubowe, które polega na „wyciu, darciu ryja”. O trzeciej nad ranem klienci klubu przy ulicy Pięknej bawią się rozmową i flirtem, co polega na wyciu, wrzaskach, wymiotach.

Do tego dochodzą nocne wyścigi samochodowe. Mieszkam tu ponad dwadzieścia lat, ale zastanawiam się, gdzie podziali się inni starzy mieszkańcy centrum, myśli na głos płowowłosa zadbana piękność, która przybyła „rozjaśnić pasemka”. Od kiedy wrócił najem na doby, ludzie opuścili mieszkania w centrum, przenieśli się na przedmieścia albo do miasteczka Wilanów, a tu są wrzaski. To optymistyczna wizja, że starzy mieszkańcy żyją spokojnie w suburbiach rodem z „Truman Show” albo w wersji sielskiej pod Legionowem montują sobie ule na dachu czy z Costa Brava pracują zdalnie, gdy tu właśnie hordy obsikują im mieszkania. Hm. Czy jest pani pewna, że ci mieszkańcy się wyprowadzili kilkanaście przystanków dalej? Może ich nie ma, bo wyprowadził ich covid na zawsze?

Niewyspani, wyposzczeni towarzysko, w depresji, po ciężkich traumach – ci, których stać, szukają opieki zdrowotnej i psychiatrycznej u fryzjera. Minister Niedzielski, naczelnik i prezydent Duda, opiekun wszystkich Polaków, o dostępności psychiatrów nie mówią, chwalą się zakupem nowych dronów i zarybianiem. Pandemia już obcięta niczym wstydliwy kołtun, handlarz respiratorami na wiecznych wakacjach w Albanii, hotele na godziny Banasia pewnie pełne rubasznych gości, pielęgniarze i lekarki wyjechali, by nie brać sobie tego wszystkiego na głowę, więc pozostają sesje grupowe u fryzjera. Uprzejmie donoszę z salonu, że takie są właśnie nastroje społeczne. Dopóki woda jest w kranie. Jakakolwiek. O ciepłej nie marzę.