Rozmowa kontrolowana
Tak mi się układało życie, że więcej czasu spędzałam z mężczyznami i chłopcami. Nawet jak rodziłam, to synów. Ale od co najmniej dekady staram się wyrównać te proporcje. Trochę z tęsknoty za „kobiecym pierwiastkiem” kompensuję jakieś niedostatki, a trochę chyba z ciekawości. Nadrabiam wiedzę. Niektóre babcie, ciotki i kuzynki zagazowali u nas w rodzinie Niemcy, a dwie ważne figury kobiece, które przeżyły – czyli matka i babka – były, ładnie to ujmując, nienarzucające się. Wolały mojemu ojcu nie przeszkadzać w wychowaniu mnie.
Nadrabiam te braki w siostrzeństwie, szczególnie od kiedy zostałam matką, bo nie miałam wzorców, a w odróżnieniu od wielu osób ja wprost uwielbiam prosić o radę i uczyć się od innych kobiet. Dotyczy to również pytania o drogę. Mimo aplikacji i map sto razy bardziej wolę zapytać „tubylczynię” o jakiś adres, nie szukam polecanych noclegów czy knajpek w sieci, tylko wolę zajrzeć do baru czy szemranej spelunki i przy szybkiej lufie lub espresso zapytać, gdzie tu można coś smacznie i niedrogo przekąsić. Krytykowany przez feministki „mansplaining” szczególnie mi nie przeszkadza, o ile jest ciekawy, a nie służy przerabianiu mnie na kogoś innego lub tłumaczenia mi, że się do czegoś nie nadaję. Natomiast bądźmy fair. Kobiety też potrafią uprawiać nieznośny womansplaining i „woman sprawl”, czyli tzw. rozpychanie się w przestrzeni.
Woman sprawl w wersji damskiej to nie jest zwykłe rozwalenie się wygodnie kolanami, waginą i łokciami, choć tego też nie brakuje, np. na plaży wielkie przestrzenie zagarniane parawanami czy kocami, a w pociągach liczne walizki: duża, mniejsza, najmniejsza z kosmetykami. Ale raczej jest to sprawa fonii. Tego lata spędzam dużo czasu nad Bałtykiem i podróżuję pociągami, bywam na plaży, na deptakach, w stołówkach. I zaprawdę powiadam wam: większość matek i babć chyba minęła się z powołaniem. Co druga nadaje się na szefową komendy wojewódzkiej straży granicznej lub generalną nadinspektorkę lokalnego komisariatu. Liczba komend i uwag, która wystrzeliwuje z kobiecych ust, jest większa niż sowicie zaopatrzona taśma nabojowa do karabinu maszynowego.
„A gdzie kapelusik? Załóż kapelusik. A pod kolanami posmarowałeś? A gdzie bidon? Miałaś litr wody, nic nie upite? Idziesz? A dokąd idziesz? A kiedy wrócisz? A z kim idziesz? Znów telefon? Ile było ekranu? Masz koleżankę, to baw się, wiesz, że córka Marty jest na odwyku od ekranu? Dziesięć złotych? A po co ci? Pewnie na drożdżówkę. Drożdżówka ma cukier. Cukier to biała śmierć. Ciastka mają złe izomery, cukrzyca u dzieci teraz szaleje. Na obóz odchudzania będę cię musiała wysłać. Zwłaszcza że ojciec cię karmi byle czym. Rozmrażana pizza to jedyne, co potrafi w kuchni wyczarować. O tej porze? Jest już ciemno. Te fale mogą być niebezpieczne. Cztery lata temu był tu łańcuch życia, a i tak dwoje dzieci utonęło. Sami na plaży nie będziecie. Wieczorem miałeś robić deklinację, pani od polskiego mówiła, że celownik ci kuleje, a biernika to wy w ogóle chyba już nie używacie. Zjedz kanapkę, bo lody są wykluczone. Od lodów na zatoki ci się rzuci. Do lasu? Same z Ulą na jagody? Nie widzisz tablicy Uwaga, kleszcze? Jak chcecie pierogi z jagodami, to ja wam kupię. Jagody zbierają panie jagodzianki – mają tempo, o jakim wam się nie śniło”.
W czasie stanu wojennego, gdy podnosiło się słuchawkę telefonu, słychać było zapętloną informację. Grzeczna pani uprzejmie informowała nas, iż „rozmowa kontrolowana, rozmowa kontrolowana”. Inwigilacja i totalna kontrola były sprawowane, ale przynajmniej obywatel był poinformowany, że jest uwięziony…
Dzieci sterowane jak autka na pilota. Dzieci działające na komendę. Matki sprawdzające zadania domowe, zeszyty, pilnujące, czy dziecko ćwiczy na gitarze, czy naprawdę jest na nockę u koleżanki, zakładające dzieciom apki z lokalizacją na telefon. Potem w liceum tłumaczą dzieciom, że kierunek studiów, który sobie wybierają, jest zły. „Architektura? Rysunek? Znowu coś mam ci fundować? A po co ci rysunek. Zobacz, Gosia zdaje na informatykę, konkretny zawód będziesz miała”. Po co dawać dzieciom życie, jeśli potem odbiera im się radość życia, serwując domowe Guantanamo?
Czterdzieste siódme urodziny mojej przyjaciółki. Obok mnie siedzi kolega z dzieciństwa. Wspominamy wyjazdy nad morze do pensjonatu w Ustce. „Powiem ci, Agata, że ja nie wiem, jak my w ogóle przeżyliśmy. Nasze matki siedziały całymi dniami i nocami w tzw. altance na pogaduchach, a my – plaża, morze, wydmy, jakieś podchody w stronę poligonu. Przecież nie było komórek. To prawda. Dziwne, Rysiu, że nie jesteś na wózku inwalidzkim. Pamiętasz ten budyneczek pralni i służbówki? Założyłeś się ze mną, że wejdziesz na dach po drzewie, i się zwaliłeś. Rękę w gipsie miałeś. Na szczęście nasz pensjonat naprzeciwko szpitala był. O tak, na tę złamaną rękę potem Renatkę wyrwałem – ciągle mi przychodziła z pomocą…”.
Co się stanie z dziećmi takich matek? Równo w dniu osiemnastych urodzin, o ile dzieci wcześniej same nie uciekną do pękającego w szwach szpitala psychiatrycznego, pokażą mamusiom środkowy palec i znikną z pola rażenia tego radaru macierzyństwa.