Co z tą ruiną?
Dołączam do mówiących o ruinach. Najpierw Beata Damy Radę Szydło pokazywała Polskę w ruinie, teraz Donald Reaktywacja Tusk opowiada o ruinach. Nie robię oko na rokoko niczym malarz Hubert Robert, któremu ruiny chyba pasowały do peruk i na jego płótnach nawet ruiny Luwru wyglądają zwiewnie i przyjemnie. Nie śmiem też konkurować ze „Stimmung” Caspara Davida Friedricha czy z najlepiej piszącym o budowniczych Warszawy krytyku architektury, czyli Grzegorzu Piątku (polecam Państwu jego książkę „Niezniszczalny” o Bohdanie Pniewskim). Ja żyję w zupełnie innych ruinach niż te, które widzieli moi rodzice, czy tych, które młodsze pokolenia znają z umiejętnie pozyskiwanych, archiwizowanych i popularyzowanych fotografii ruin Warszawy.
Czytam właśnie nową publikację Muzeum Powstania Warszawskiego pt. „Chcieliśmy być wolni”, to praca zbiorowa, a z fotografii na okładce patrzy na mnie sześcioro młodych ludzi, wszyscy się uśmiechają. Pięciu młodzieńców, jedna młoda kobieta, jeden z karabinem, dwóch w hełmach, pierwszy z lewej trzyma gazetę powstańczą pt. „Rzeczpospolita Polska”, dziewczyna jest w kozakach. Sanitariuszka z opaską. Siedzą na przewalonej na ziemię latarni, która tworzy może coś w rodzaju barykady, a może to część ruin?
Dzięki pracy autorów tej książki wiemy, że zdjęcie zrobił Wiesław Chrzanowski „Wiesław”, żołnierz AK, na początku października 1944, a zatem to już sam koniec powstania. Patrząc im w oczy, czujemy, że jest szansa, że ci młodzi ludzie dożyją kapitulacji, może niewoli. Tło jest równie interesujące co plan pierwszy, a fotograf dysponował dobrym aparatem i talentem, bo ostrość intencjonalnie ustawił. Rozpoznajemy kompletną ruinę wysokiego na tamte lata budynku „Prudential” i gruz oraz ruiny kamienic Śródmieścia – dziś w czasie wojny budzą automatyczne skojarzenia z budynkami mieszkalnymi Charkowa i Mariupola.
Percepcję tego dokumentu powstańczego zmienia mi szlagier światowej fotografii, a mianowicie też czarno-biała praca pt. „Lancz na czubku wieżowca”. Jedenastu hutników, budowniczych drapacza chmur Rockefeller Plaza, siedzi na rusztowaniu, przerażająco wysoko, bez zabezpieczeń, wcinają kanapki, też ktoś trzyma gazetę. W odróżnieniu do powstańców ci bohaterowie historii miasta Nowy Jork pozostaną bezimienni. Obaj fotografowie, Wiesław Chrzanowski i Charles Ebbets, ryzykowali życie, robiąc te zdjęcia. Jeden to artysta, pilot, reporter, który balansował kilkadziesiąt „pięter” nad ziemią, niosąc ciężki aparat (i zapewne torbę z kliszami albo szklanymi płytkami!), a drugi był żołnierzem, który zdecydował się iść na desperackie starcie z o wiele lepiej uzbrojonym okupantem.
Fotografie dokumentują różne momenty historii miejskiej. W Ameryce rozkwit inwestycji prywatnych, dobre czasy dla biznesu tworzą „the Big Apple”, a w Warszawie kupa gruzu, którą budowniczowie i mieszkańcy będą musieli dopiero sprzątać, planować, odbudowywać. Co ciekawe, obie te sfotografowane grupy, mimo dramatycznie trudnych warunków, to grupy roześmiane, czuć wspólnotę, dumę, jakąś nadzieję. Drużyna. Amerykanów to nawet jedenastu się doliczyłam na zdjęciu, więc w sensie ścisłym stworzyli zgraną jedenastkę na ziemi i w chmurach.
I mamy rok 2022. Amerykański entuzjazm, hm, nieco przycichł, a trumpizm budzi grozę, sieje nierówności, konflikty. A stolica Warszawy? Czy z entuzjazmem rusza do odbudowy po pandemii? Czy z entuzjazmem rusza do odbudowy po tym, jak okazało się, że amerykański system niewidzialnej ręki rynku po prostu w centrum miasta działał słabo albo jakoś przestał działać kilka lat temu?
My nie jesteśmy tak uśmiechnięci jak budowniczowie z BOS-u czy z centrum Rockefellera i nie widzę wśród urzędników, gospodarzy, urbanistów miasta strategii, zaangażowanych prób odbudowy centrum. Nie tylko pandemia niszczy centrum. Centrum Warszawy jest mniej malowniczą ruiną niż te z Huberta Roberta, nie jest nawet tak „przygodowe” jak wszelkie urbeksy – dawno opuszczone bunkry, zakłady produkcyjne, elektrownie, w których można sobie robić squaty, nocne kluby w stylu berlińskiego Berghain.
Idąc przez główne ulice stolicy, które z takim zaangażowaniem wywalczyły, a potem odbudowały pokolenia naszych babć, rodziców i architektów, mijamy dziesiątki opuszczonych lokali. Czasem może to być cała kamienica. Pustostan, z którego na dachu wyrastają samosiejki, nawet drzewa, a czasem to lokale do niedawna usługowe, a teraz puste, z brudnymi oknami niemytymi od paru lat, z graffiti, w środku jakieś śmieci, resztki minionych biznesów, tu był kebab, tam fryzjer, gdzieniegdzie przyklejony plakat z informacją, że Zarząd Gospodarowania Nieruchomościami lokal chętnie wynajmie. Jeśli tak, to dlaczego go nie wynajął i naraża inne miejskie rewitalizacje na śmieszność? Po co bowiem w sercu miasta stawiać piękne drzewa i zamykać ruch dla samochodów, jeśli to centrum nic nie oferuje? Czy ZGN musi mieć tak wysokie stawki? Czy celem jest to, by ktoś w ZGN pracował od 8 do nie wiem której, może do 16, może stacjonarnie, a może na onlajnie, i brał co miesiąc pensję, nieważne, nie chodzi o liczbę godzin czy dni pracy, ale o efektywność.
Jeżeli jest tyle pustych lokali w centrum stolicy, która słusznie ma pretensje do bycia centrum Europy, do wstawania z kolan, do zaprzestania bycia tzw. wasalem Europy, do konkurowania z Brukselą, Budapesztem, Wilnem, Berlinem, to czy nie można stworzyć efektywnego sztabu urzędników, urbanistów, artystów, społeczników płacących podatki, a mieszkających w okolicznych blokach i tak jak nasi dziadkowie i babcie zakasać rękawy i wziąć się do uprzątnięcia tych pokapitalistycznych gruzów? Może system zarządzania w ZGN nie hula? Może lepiej wprowadzić premie od wynajmu? Wtedy urzędnik może pracować mało, ale efektywnie; cieszyć się z domkniętej transakcji, a nie z tego, że zegar pokazuje już prawie 17 i będzie mógł odbić kartę, uciec na chatę.
Jeżeli jest jakiś powód, dla którego w mieście MUSI BYĆ TAK DROGO, że lokale stoją puste, to należy ten powód komunikować mieszkańcom. Na każdej miejskiej ruinie i pustostanie powinna być informacja – jaka tragedia tu się wydarzyła. Jakaż to mina lub kula trafiła w ten lokal. Reprywatyzacja? Awaria? Cena? Jesteśmy płatnikami wysokich podatków i czynszów, więc wymagamy szacunku i usług. A może lokale te nie dadzą się wynająć, nawet jeśli miasto obniży cenę? Bo świat się zmienił – kupujemy za dużo przez internet, gastronomia stała się zbyt droga, więc gotujemy w domu. To dlaczego miasto nie udostępni ich na start-upy lub dla organizacji OPP?
Jeżeli nawet tego miasto nie chce lub nie może zrobić, czas oddać je specjalistom od zieleni miejskiej i poprawy klimatu. Te ohydne, czasem obsikane i brudne puste lokale estetyczniej będą wyglądały obrośnięte zielonymi pnączami, a w środku z miejskimi warzywniakami i szklarniami. Niech powstaną budynki donice. To naturalne, że ruiny czy urbeksy, których nikt nie sprząta, natura sobie oplata, obleka, obrasta.
Naprawdę kibicuję prezydentowi Rafałowi Trzaskowskiemu, bo miał wielki „challenge” już na początku swej kadencji w postaci awarii oczyszczalni i dlatego, że zapowiadał, iż na przebudowie centrum autentycznie mu zależy. Ale też dlatego, że zaangażował się w poprawę życia warszawiaków, a nie w wielkie, bombastyczne inwestycje, na które „sadził” się premier Morawiecki – huby, CPK, przekop Mierzei. Zamiast tego Trzaskowski słusznie postawił na budowę żłobków, szkół, ratowanie edukacji, przejścia dla pieszych, powolną, ale jednak, walkę z „samochodozą”, kolektor na Wiśle, kładkę dla pieszych.
Jednak żeby ludzie w ogóle chcieli mieszkać w Warszawie i spędzać czas w centrum, to owo centrum nie może śmierdzieć, straszyć snującymi się nocą upitymi tanim piwem turystami, zionąć pustką i brakiem nadziei na alternatywny dla rynku, co to ma się sam regulować. Teraz nie chodzi już o przebudowę centrum, ale jego odbudowę.
Gdzie ten plan odbudowy i gdzie ta entuzjastyczna grupa budowniczych tworzących zgraną drużynę, gotowych oddać życie za miasto? I jeszcze jedna stara prawda. Między wizualizacją a realizacją często jest ogromna różnica. Na monitorach i prezentacjach urbanistów często wszystko wygląda cacy i fachowcy zapewniają, że „klient będzie zadowolony”. Niestety. Nie jest tak, że budowy można nie doglądać. Wie to zwykła felietonistka, której w życiu przyszło robić kilka remontów i przeprowadzek. Gospodarze muszą być na miejscu co drugi dzień, kurzyć się, chodząc po centrum, pocić się, jeżdżąc tu na rowerze, umawiać się na spotkania biznesowe w Al. Jerozolimskich, na lemoniadę w Między Nami, żeby na co dzień widzieć tę atrofię centrum stolicy.