System kaputt

Coś się kończy i nic nie zaczyna. Ćwiczenie z utraty od lat zdawałam na ocenę dostateczną i dlatego jeszcze gram w zielone. Nie dla mnie było znikanie, zawalanie, środki zmieniające świadomość. Opadanie jęczące na szezlong czy leżenie pod kocem i nieotwieranie drzwi zatroskanym nie tak licznym, przyznajmy, pocieszycielkom – nawet bliscy nasi zajmują się wszak własnym przetrwaniem – tego scenariusza nie odgrywałam.

Nie przychodziło do mnie złowrogie „To”. Per „to” mówił o depresji Tadeusz Różewicz, a wiem o tym z reportażu biograficznego Magdaleny Grochowskiej „Różewicz. Rekonstrukcja”. Uzbrojona w podręczny zestaw stomatoliczny, lusterko i sążniste napady weny pisarskiej autorka zagląda poecie w zęby i dociera do lęków i ubytków. Chyba też dość dobrze zbalansowałam do tej pory prośby o pomoc. Guziczka z ikonką alarmu nie nadużywałam. W odróżnieniu od Karola Szymanowskiego – rozkapryszonego, zepsutego, nieznośnie niedojrzałego narcyza zajmującego swoimi problemami wszystkie siostry, mamusię, każdego kolegę ze środowiska – serio bałabym się przechodzić obok Karolka przez pasy, bo mógłby zaraz prosić o nocleg lub pożyczenie fortuny, najlepiej żebym wyjechała i zostawiła mu wolne mieszkanie, a fortepianik i służącego jakoś się skombinuje od Iwaszkiewiczów.

Do wszystkich miał pretensje, sam nikim się nie przejmował, żądał bezustannego zachwytu i sponsorowania swych nałogów. Tani nie był. Pięćdziesiąt fajek dziennie, wódeczka, seksturystyka zagraniczna, najmilej w Taorminie. To z kolei wiem dzięki Danucie Gwizdalance i jej książce „Uwodziciel. Rzecz o Karolu Szymanowskim” – biografię tę polecam muzykologom, ale też laikom takim jak ja. Rzecz napisana z wiedzą muzykologiczną, dużo tu treli i tremoli, ale nie jest to nudna encyclopedia muzyczna czy plotkarska tandeta. Dość powiedzieć, że nawet ja, osoba, która z trudem czyta nuty, przesłuchałam do kości wszystko, co było mi dostępne autorstwa tegoż geniusza. Umiem już nawet odróżnić „Żródło Aretuzy” od „Narcyza”.

Do tej pory każdy koniec bywał początkiem, a jeśli nie, to potrafiłam sobie to skutecznie wmówić. Żadnych dołów. Jednak po pogrzebie, w którym uczestniczyłam w minioną sobotę, nie bardzo umiem odbić się od dna. Był to pogrzeb księgarni. Na ostatniej zabawie w quiz literacki i ostatniej wspólnej lemoniadzie spotkały się właścicielka, rodzice, dzieciaki i pracowniczki.

Księgarnia nazywała się Badet, żyła wśród wysokich bloków gierkowskich i „willi” powstałych w najtisach w dzielnicy Wilanów. Badet to dziwne słowo, nie wiadomo, co znaczy, a jest takie oryginalne, bo wymyślił je mały chłopiec. Niestety nieco złowieszczo nazwa ta bardziej niż z bidetem kojarzyła mi się zawsze z… debetem, ale to może moje lęki fiskusowe tak działały.

Księgarnię Badet założyła pani Anna. Była to księgarnia ze starannie i wielką wiedzą wybranymi książkami dla dzieci i młodzieży, takich w wieku od narodzin po setkę. Mniej było tu oczywistości typu „Piotruś Pan” albo „W pustyni i w puszczy”, bo zarządzające całym tym bibliofilskim kramem gospodynie wiedziały, że po pierwsze, lektury nie są sexy, a po drugie, że przez ostatnie trzy dekady ukazało się w Polsce tyle współczesnych arcydzieł literackich i sag, które dzieciaki pożerają, że trzeba właśnie w gust dzieci się wpasować, a nie wciskać im lektury naszych prababć.

Ostatnie dekady to wielkie triumfy Skandynawów w literaturze dziecięcej. Wymienię moich ulubionych: Sven Nordqvist i jego seria o staruszce Pettsonie, kocie Findusie i kurach. Martin Widmark i prosty, ale jaki sprytny pomysł na serię prawdziwych kryminalnych zagadek, które rozwiązuje Biuro Zagadek, czyli Maja i Lasse, albo historie o ojcostwie, np. Thomas Broenstrom „Tata Oli nie umie przegrywać”. Do tego fala książek o uczuciach dla maluszków, np. „Uczucia Gucia” czy hiperpopularne powieści o Harrym Potterze, Percy Jacksonie czy polskie wielkie sukcesy: „Pan Kuleczka”, „Kuba i Buba”, „Niesamowite przygody dziesięciu skarpetek”.

Wszystkie nowości czekały na klientów i czytelników w Badecie, a do tego była to księgarnia, w której można było się bawić. Kolorowa, z balonami, imprezami typu urodziny tematyczne, quizy literackie, spotkania z pisarzami. Bo czytanie to zabawa, a nie katorga do odwalenia, bo „pani zadała”. Badet to było skrzyżowanie księgarni z centrum życia osiedla, miejsce też dla rodziców, bo gdy dzieci szperały w regałach albo bawiły się na imprezach, to matki mogły odsapnąć w fotelu z kubkiem herbaty. Od setek lat wiemy, że czytające dzieci dorastają w domach, w których czytają rodzice. I taki był Badet. Miejsce dla kilku pokoleń czytelników.

Jeśli myślicie, że Badet umarł, bo warszawskie dzieci i rodzice przestali czytać, to jesteście w błędzie. Panie księgarki i właścicielka były tak skuteczne w budowaniu oferty, że klienci przybywali licznie, imprezy się kręciły, kwitła też współpraca z różnymi fundacjami działającymi na rzecz edukacji. Poza tym im bardziej korporacyjne i krwiopijcze stawały się wielkie sieci księgarń, w których nie pracują księgarze, tylko jakieś nieoczytane algorytmy, które z trudem literują, to rosła grupa świadomych, empatycznych wykształciuchów, którzy wspierali tę niewielką księgarnię.

Aż przyszła podwyżka czynszu od wspólnoty. Z 12 tys. czynsz nagle wzrósł do 20 tys. Pustych lokali w mieście niebawem będzie tyle, ile cząsteczek pyłu PM 2.5. Takie będą samorządy, jakie młodzieży chowanie. Czuję, że sięgneliśmy już dna, bo większość chyba widzi, że system nie działa, niewidzialna ręka rynku to dawno zepsute narzędzie, którym nic nie da się zbudować. Jeśli polskie miasta nie zaczną systemowo wspierać małych przedsiębiorczych księgarń, to wykształciuchy zrobią to samo co lekarze rezydenci.

Akurat okularnikom dość łatwo wyjechać. Mają małe dzieci, ktore szybko się uczą, bo lubią czytać i z dnia na dzień mogą uczyć się w publicznej szkole w Hiszpanii czy Berlinie. Cena, jaką zapłaci Polska za „brain drain”, będzie wyższa niż wspieranie księgarzy i cudownych, obrotnych i zakochanych w uczeniu literatury polonistek. Slogany o bezpieczeństwie i bronieniu granic, kupowaniu dronów – są teraz trendy, bo straszenie wojną dobrze się politykom sprzedaje.

Jednak niebezpieczni dla polskich dzieci i polskiego dziedzictwa są sami Polacy – zaślepieni strażnicy „wolnego rynku”, którzy fundują masowe egzekucje małym księgarniom. Po Badecie powinna być tablica „W tym rejonie walczyły o polskie dzieci nieustraszone edukatorki, animatorki pod dowództwem kapitanki Anny. Poległy w bratobójczej walce. Cześć i chwała obrończyniom przyczółka Badet”.