Zemsta w kuchni

Byłam w Zemście w Poznaniu. To anarchistyczna miejscówka niewiele większa od walizki (ale takiej nabotoksowanej walizki należącej do Ślązaczki jadącej na wakacje do Mielna na tydzień) prowadzona przez ludzi działających w spółdzielni, która określa się jako „kolektyw nieakceptujący żadnej hierarchii”.

Bałam się wejść, bo kolaborowałam w życiu z niejedną hierarchią. Na przykład dyrektorka w mojej podstawówce należała do PZPR. A na moim uniwerku był rektor, a w mojej kamienicy rządzi dozorczyni, przed którą drżę, mimo że pilnuje wszystkiego poza porządkiem na klatce. Na parapetach leżą śmieci i pety całymi miesiącami, a okna są tak brudne, że możemy z małżonkiem i dziećmi swobodnie prowadzić hotel „Marian na godziny”.

Trafiłam do tej knajpkoksięgarni przypadkowo. Pełna nazwa brzmi: „Zemsta w kuchni”, aż dziwne, że się zdecydowałam, prawda? Nazwa sugeruje co najmniej salmonellę w liściach winogron, o ile nie melbę w kapsule z cyjankiem. Snułam się po mieście, wykonując ruchy nogami rodem ze skeczu „Ministerstwo głupich kroków” Monty Pythona. Czasem przystawałam i robiłam nawet skłony, rozciągając nogi pod kolanami i kręgosłup, ale na szczęście nikt nie zwracał na mnie uwagi, bo ulice były puste: w Poznaniu wieczorem ludzie śpią lub jedzą rodzinne kolacje na tle dużych kredensów tudzież etażerek.

Takie mam wizje, bo to miasto targów, kupców, ludzi pracowitych. Znam dobrze tylko dwóch mężczyzn z Poznania. Jednym jest Wojciech Fibak, a drugim dyrektor Teatru Nowego Piotr Kruszczyński. Obaj są szczupli, zdrowi, w fularach, z medalami i wszystko im się udaje oraz wszędzie są na czas i trzeźwi. Biegle posługują się językami, rakietami, kijami do golfa i nożem do ryby.

Rozciągałam się dziwnymi krokami i podskakiwałam na ulicy Dąbrowskiego pod Teatrem Nowym w Poznaniu, gdzie miałam w planie wieczorem zobaczyć doroczny koncert finałowy konkursu „Pamiętajmy o Osieckiej”. Teatr Nowy mieści się w zwalistej, choć secesyjnej kamienicy, odremontowanej tak porządnie, że za tę cenę zapewne można by w stolicy postawić nową filharmonię – w secesyjnym dachu poznaniacy zrobili nawet okna, a dachówki są tak czyste, że sądzę, że myje się każdą osobno jej własną szczotką do zębów. Aż tu nagle taki psikus. Naprzeciwko Teatru Nowego, dosłownie po drugiej stronie ulicy Dąbrowskiego, anarchistyczna bomba gastronomiczno-towarzysko-kulturalna. Przyczółek rewolucyjny. Weszłam.

Stoi tu sześć stolików. Mają też menu, ale oczywiście nie śmiałam o nie prosić. Jak nie ma hierarchii, to na pewno samoobsługa. I tak ulga, że nie musiałam gotować, bo miałam bilet do Nowego na 19, więc czasu mało. Nie dałam po sobie poznać, że lektura menu zatrzęsła w posadach moim zaściankowym, konserwatywnym podejściem do literatury kart menu. Oto pozycja „nuggetsy” nie okazała się opisem faszerowanego antybiotykami martwego kawałka kury dręczonej w obozie eksterminacyjnym dla drobiu, tylko była propozycją warzywną. Nie wiem, dlaczego weganie czasami obrzydzają własne arcydzieła kulinarne, tytułując je czymś tak odrzucającym jak „nuggetsy”.

W menu widniały też „schabowe”. Ale z kalafiora. Znam zgrabne i piękne kobiety, które świadomie szpecą się, zakładając suknie worki, ale w pełni rozumiem ich działanie. Chodzi właśnie o to, by nikt nie chciał rzucić się na nie z chęcią konsumpcji. Kompozycja z warzyw obsmażona w lekkiej panierce z płatków kukurydzianych powinna zachęcać do jedzenia, a nie kryć się pod maską najwstrętniejszego jedzenia fastfoodowego. No nic.

Straszna mieszczanka w Zemście nawet menu nie skuma. Ponieważ czytanie jest moim uzależnieniem i jak już wejdę w tekst, to wpadam w cug, to doczytałam nawet rozdział w menu dotyczący alkoholi. Nie jestem pewna, czy akceptuję, że w spółdzielni anarchistycznej podawany jest alkohol, bo koncerny monopolowe to jednak patriarchalna forma zniewolenia ofiar pijących etanol. Nie miałam zamiaru dać się skusić na browca czy setę galaretę, bo przecież nie wypada w poznańskim Teatrze Nowym być na rauszu. Co ludzie powiedzą. Trunkowy rozdział w menu był zatytułowany „ALKOCHOLE”. Jak anarchia, to i w ortografii. Może to taki test na trzeźwość gości?

Tak na drwiąco, ale to drobiazgów czepianie się, bo ramen wegański, który wyczekałam, był pyszny i ogromny (zabrałam na wynos, niedojedzony siedział ze mną na Osieckiej). Jedząc, podsłuchiwałam rozmowę czterech młodych ludzi opowiadających sobie straszne historie o swoich apostazjach. Proboszcz i wikary okazali się facetami w czerni, którzy nie cieszyli się na anarchię i utrudniali wydanie świadectw chrztu, bo papiery te potrzebne były do apostazji. Żując wielkie kawałki dymki z ramenu, której to w ramach anarchii prawie nie pocięto, przyłapałam się na tym, że tak dalece jestem nieochrzczona, że musiałam pod stołem wyguglać, czym się różni proboszcz od wikarego, bo człowiek spoza hierarchii watykańskiej z tytułami w korporacji nie nadąża.

Jak anarchia, to kolektyw. Czemuż mam siedzieć sama przy stoliku, jeśli w kącie przy oknie przy dużym stoliku siedziała przy herbacie pani w różowym swetrze zrobionym na drutach? Cenię bardzo dzianinę na drutach. Sama noszę, choć nie dziergam. Druty teraz w ramach wojny hybrydowej w dużej ilości, więc może się nauczę na drutach robić.

Zwróciłam uwagę, że pani miała też dziergane nakrycie głowy i rodzaj nerwowego smutku w oczach. Czułam, że na nikogo nie czeka i że nikt nie czeka na nią w domu i być może jest tu, bo nie ma etażerki, rodziny ani biletu do Teatru Nowego. Teoretycznie czytała książkę, ale te oczy się chroniły za książką. Nie sunęły w rytm akapitów. Jedząc ramen, wertowałam pismo anarchistyczne wydawane przez spółdzielnię. Autorki i autorzy nie podpisują się w nim nazwiskami. Nie wiem, czy ze strachu przed prześladowaniem policyjnym, czy już samo nazwisko jest rodzajem hierarchii. Wiem coś na ten temat – naprzeciwko na Teatrze Nowym wielki afisz z Osiecką.

Pani sama nawiązała ze mną rozmowę, prosząc mnie o streszczenie kilku artykułów. Było sporo o Emmie Goldman. Obie nie wiedziałyśmy, jak zmarła – czy w więzieniu? Potem pani zapytała, czy słyszałam o działaczce poznańskiej, która walczyła o prawa lokatorek wyrzuconych z „wyczyszczonych” kamienic. W Poznaniu wyrzuceni ludzie mieszkają w kontenerowym „miasteczku”. Ale był to koszmar, „bo prąd i woda były droższe niż w kamienicach”. To już chyba lepiej w kamperze, jak w książce „Nomadland”, pomyślałam. Przynajmniej krajobraz za oknem się zmienia…

Spytałam panią, czy jest z Poznania. Tak, ale tęskni za „wschodem”, tak to ujęła, mieszkała dawno temu w Krakowie, a tu przyjechała opiekować się chorą matką. Opowiedziała mi o skłocie przy Rozbrat. „W Warszawie też jest ulica Rozbrat, prawda?”. Prawda, ale ci, których stać na mieszkanie przy stołecznej Rozbrat, na pewno nie biorą rozbratu z hierarchią.

A czym się pani zajmuje, spytałam, bo widziałam, że pani nie spieszy się donikąd, ale nie jest to niespieszenie się zrelaksowane, tylko taki bezruch wciśnięty w krzesło, wskazujący, że gdyby mogła, zostałaby w Zemście na noc, a może i na dłuższy pobyt sanatoryjny. Była tak zdziwiona moim pytaniem, że zrobiło mi się głupio. Może nie powinno się w anarchistycznej knajpie pytać ludzi, co robią. Ale odpowiedziała: zajmuję się sztuką. A jaką sztukę pani robi? „Rzeźbę. Mój mąż też jest artystą”. Zastanawiałam się, gdzie stoją ich rzeźby. Czułam, że mogą też być bezdomne.

Musiałam przerwać rozmowę, chociaż chciałam zwierzyć się z tego, że mój mąż też jest w sumie artystą. Musz iść, mam bilet do teatru naprzeciwko. „O, a na co?”. „Na Osiecką”. „O, uwielbiam tę kobietę”. „O, ja też”. I poleciałam z ramenem wegańskim na koncert.

Dobrze, że skończyły się chwilowo (?) te lockdowny, bo takie zagubione dusze jak ja i pani w czapce z dzianiny możemy się przypadkowo spotkać. Uświadomiłam sobie, jak dawno nie rozmawiałam z Nieznajomą. Być może pani nadal tam siedzi, jeśli ktoś z Poznania to czyta, proszę, zajdźcie do Zemsty i kontynuujcie rozmowę. Dobrze, że takie miejsca jak Zemsta w Kuchni istnieją, pytanie tylko o skalę. W Poznaniu mieszka ponad pół miliona osób, do tego są przyjezdni, studenci, turyści.

Uwielbiam to miasto. Korty tenisowe, „Jeżycjada”, festiwal Malta. W takiej metropolii z secesyjnymi teatrami spółdzielnia anarchistyczna ma metraż walizki, a dłużnicy mieszkają w kontenerach? Może rzeczywiście czas na ciekawy spektakl „Zemsty”, w którym Klara i Wacław wprowadzają się do jednego kontenera, a ten pusty podnajmują?