Ministerstwo Dziwnych Wyznań

Już myślałam, że lista lektur szkolnych będzie wygumkowana do białości, bo czytanie książek znalazło się w ostatnich latach na liście czynności wstydliwych. Tylko podejrzane wykształciuchy mówią obcymi językami. Tylko mości panowie mają biblioteczki odbudowane za obfite rekompensaty za mienie zabużańskie.

Tymczasem minister Przemysław Czarnek dopuszcza czytanie, ale raczej na klęczkach. Myślałam, że Niepodległa ma wstać z kolan, a tymczasem w lekturze Karol Wojtyła. No cóż, każdy reżim dobiera sobie ideologiczny gorset, który wciska przez głowę biednym uczniom. Rozumiem, że kazania czy dramaty Wojtyły to będzie taki „Czuk i Hek” czasów Polski pod jarzmem ideologii katolickiej. Po co wspierać popularnych wśród dzieci pisarzy współczesnych, takich jak Rafał Kosik, albo noblistów, których wybiera jakaś zagraniczna, mówiąca obcymi językami komisja, np. Olgę Tokarczuk. Albo poetów nieprzysiadalnych w stylu Marcina Świetlickiego.

To dobry kierunek, bo poza sprawami klimatu i praw reprodukcyjnych młodzież w ostatniej dekadzie nie była skłonna do buntu. A teraz, gdy szkoła stanie się jeszcze bardziej autorytarna, przybędą siłą wpychani partyjni dyrektorzy z centrali, siłą narzucana jedna jedynie słuszna religia, to na pewno wrócą strajki dzieci wrześnieńskich i wrażliwi, zaangażowani poeci, których już nie będzie można bić tak, żeby nie było śladów, bo choć kaczyzm stara się odbudowywać PRL, to w dobie internetu z przemocy fizycznej trzeba już zrezygnować.

Niesłusznym pisarzom typu Kosik, Tokarczuk, Świetlicki nie da się już zaserwować zakazu druku, ale zawsze można usuwać z lektur, nie przyznać stypendiów, nie drukować w słusznej prasie i nie sponsorować tłumaczeń. No i Poczta Polska. Tam na półkach upchnie się jeszcze więcej książek jedynego słusznego papieża.

Każdy z nas na pewno miałby nieco inny pomysł na bibliotekę kanonu szkolnego. Szkoda, że „odświeżając ją”, minister Czarnek nie dodał więcej literatury zagranicznej. W Polsce mamy świetnych tłumaczy, a nie wszystkie książki na tej planecie pisane są po polsku. Może coś z „Baśni tysiąca i jednej nocy”? A może „Władca much” albo któryś z tekstów z antologii „Dziobak literatury”, żeby młodzi ludzie dowiedzieli się, że w takich krajach jak Peru i Chile też pisze się wybitne reportaże i nie samą Hanną Krall i Mariuszem Szczygłem ten gatunek żyje?

Wiadomo, że nasze nowe elity proponują młodzieży to, co same znają najlepiej. A zatem: siedzenie w domu na Żoliborzu, a nie żadne badania w bibliotekach świata czy wyjazdy na stypendia do uczelni oddalonych bardziej niż Lublin czy Łomża. To kanon na miarę przedmurza Europy. Próba oddzielania się murem od imperialnego zła była podjęta w NRD i w sumie chyba się powiodła, prawda? 28 lat to ładny wynik i zapewne na co najmniej tyle lat kadencji rozkłada sobie swoje propagandowe cele panujące dziś Ministerstwo Dziwnych Wyznań.

Część osób z mojej banieczki jest oburzona, że „rodzice i nauczyciele nie protestują”, a brunatna fala zalewa polską szkołę. A kiedy rodzice protestowali? Gdy wprowadzano religię do szkół? Gdy liczba samobójstw wśród nastolatków wywindowała w górę? Gdy zaczęto prześladować nauczycielki biorące udział w obywatelskich protestach? A może w naszych czasach, kiedy to w szkołach odbywały się akademie ku czci rewolucji październikowej, a na liście lektur była powieść „Timur i jego drużyna”? Nie, masowych protestów nie było, a tego typu sytuacje rozbrajało się dowcipasami albo czytało się coś innego w drugim obiegu.

Odcinanie organizacji OPP, tzw. NGO i rodziców od kontaktów ze szkołą to największa zbrodnia. Szczególnie teraz, gdy dyrektorzy będą partyjni lub zastraszeni centralną cenzurą. W liceum jedną z najważniejszych lekcji, na których byłam, była taka przeprowadzona przez wolontariuszy z fundacji zajmującej się przemocą w rodzinie. Mówiły do nas dwie ofiary takiej przemocy, opowiadając, ile lat nie mogły się wyrwać z piekła, jakie procesy psychologiczne działały, kto im pomógł. Były to dorosłe dzieci onegdaj bite przez rodziców i kobieta, która była regularnie katowana przez męża.

Przeżyłam wtedy szok, że statystyki przemocy są tak wysokie. Ulotki z nazwami organizacji niosących pomoc, w tym religijnych, zachowałam na lata i zdarzało mi się w życiu niejednokrotnie dzwonić na różne niebieskie linie, teraz chętnie zamykane przez wyznawców szariatu ziobrowego.

Druga lekcja dotyczyła uzależnień. Podstawówkę odwiedzili ludzie ze stowarzyszenia Monar. Zaleczeni narkomani. To były czasy „mody” na amfę, na wąchanie kleju. Teraz rządzą tani alkohol i dopalacze. Ale uzależnienie to mechanizm, który trzeba wytłumaczyć. Edukatorzy seksualni też są lepszymi autorytetami od życia seksualnego niż siostra katechetka, ksiądz, skrępowany lub nieobecny tatuś, który nie bardzo czuje, że ma ochotę pokazywać dzieciom, jak zakłada się gumkę.

Rodzice często byli tą siłą, która np. domagała się od szkoły dyżurów psychologa szkolnego. Albo zdrowej diety w stołówce. Albo wycieczek w ciekawe miejsca. U nas w szkole rodzice zorganizowali wycieczkę do szkoły dla dzieci niewidzących. Dobry pomysł? Dobry. Niech sprawni nauczą się empatii.

Po chwili przerwy polskie nauczycielki, uczniowie i rodzice wracają do metody machania ręką. Dwutorowość to nasza specjalność. Jedno głosi partia, a drugie głosi dom i nauczyciel. Szkoła stanie się jeszcze bardziej autorytarna. Może i skórzaną dyscyplinę się przywróci? Tak mądrze pisał o niej Żeromski w „Syzyfowych pracach”…

Nauczyciele, rodzice i dzieci nie mogą liczyć na państwo. Są zdani całkowicie na siebie samych. Tak było podczas zaborów, tak było w PRL, a gdy nauczaniem zajmowali się jezuici, to i ten opresyjny system dzieci jakoś przeżywały. Trauma szkolna? Po co ją likwidować. Niech hartuje się stal, a prywatne gabinety psychiatrii dziecięcej rosną w siłę…