Człowiek bez szafy

Chciałabym jakoś efektownie wyjść z szafy. Ale zrobiło się w mojej szafie bardzo luźno, przestrzennie i w oczekiwaniu na „nową mnie” możemy tu zrobić komunałkę i dokwaterować jeszcze samotną kobietę z dzieckiem w nauce zdalnej.

Nigdzie się nie ruszam. Ponad rok pandemii spowodował, że połowa moich ubrań w szafie zmarła z powodu covid-19, a nie z powodu chorób towarzyszących. Oczywiście, to głównie mole zawsze w mojej szafie czyniły spustoszenie, dziurawiąc liczne swetry i sweterki. Mam kolekcję co najmniej 20 swetrów, w tym jeden oryginalny w renifery kupiony za fortunę w Norwegii (tam nawet małe piwo w puszce kosztuje 6 euro).

Do tego wypada przyznać się do dwóch kardiganów, do produkcji których przyczyniła się niewolnicza praca owiec. Haniebnie wysoka liczba swetrów nie jest efektem tego, iż jestem „szafiarką” czy też „fashion victim” prezentującą w socialach codziennie nowy lepszy biust wypełniający nowy sweterek; a to wszystko dopasowane do nabotoksowanych ust glonojada. Codziennie wkładając maseczkę, raduję się tym, że nie wydałam ani grosza na zabiegi na usta. Dużą liczbę swetrów tłumaczę sobie tym, że jestem zmarzluchem i uważam, że zalecana przez naszych pediatrę i laryngologa odpowiednia temperatura w domu (18 st.) jest zaniżona.

Według mnie to efekt męskiego spisku. Nie od dziś wiemy, że kobiety są niewidzialne, a normy ustalane są według danych zbieranych przede wszystkim od mężczyzn. Przy okazji polecam lekturę książki „Niewidzialne kobiety. Jak dane tworzą świat skrojony pod mężczyzn” pióra Caroline Criado Perez. To, że moim nastolatkom jest zawsze gorąco i nawet śnieżną zimą chadzają w snikersach bez skarpet, a mężczyźni po czterdziestce mają specjalne osłony w formie opon sprytnie ukrytych pod luźnymi koszulami, nie oznacza, że w domu i „na hołmofisie” kobieta ma utrzymywać temperaturę dworską, w której wesoło czuje się jedynie butla Chablis.

Usprawiedliwiając swój rozmach dzianinowy, donoszę, że ja i moda miałyśmy zawsze szorstką przyjaźń. Mój styl sprzed czasów pandemii opisałabym jako „365 dni bez żelazka. Moje życie bez prasowania”. Imydż nijaki. Panna Nikt mody.

Wyjątek stanowiły: 1. garderoba służbowa, czyli „okrycia” telewizyjne, które nosiłam, służbowo nagrywając programy w studiu telewizyjnym, 2. wyjścia do teatru i restauracji. Tymczasem po kilku dniach pandemii stacja TVN24 zwolniła wszystkich prowadzących program „Xiegarnia” i przesunęła nas do portalu internetowego, dziękując za współpracę naszej pani stylistce. Obawiam się, że styliści i duża część modowej branży dołączyła do zawodów typu kaletnik, rymarz, typistka czy bednarz. Jest mi ich żal, bo bardzo mi imponowali szczerą fascynacją światem mody i tym, jaki entuzjazm wzbudzały w nich nowe sukienki, pompony, dyskusje o ćwiekach, materiały z bambusa, projektanci i to, że w porę zwracali mi uwagę na to, że np. założyłam coś tył naprzód. Widziałam kiedyś też, jak jeden stylista prasował coś w powietrzu jakąś maszyną buchającą parą podczas sesji w szczerym polu!

Bałam się stylistów. Podejrzewałam, że ich głównym zadaniem było przebranie mnie dokładnie na odwrót, niż byłam ubrana. Czyli jeśli dobrze czujesz się w dżinsach rurkach i starym swetrze, do tego odrosty i brak makijażu kamuflowany wielkimi okularami, to nadchodzący w twym kierunku stylista obdarzony idealnym uśmiechem colgate i brzuchem płaskim jak opłatek ma dla ciebie do wyboru naręcze zwiewnych sukienek boho, podkład, róż, nowe rzęsy i szpilki.

Co ciekawe, gdy zalecane kreacje już po męczarniach i sarkaniu w garderobie na siebie wciskałam, wszyscy wokół nagle komplementowali mnie lawinowo. „Ojej, Agata, jak świetnie wyglądasz”. „Kurczę, skąd masz tę kieckę, a wiesz co, choć sobie trzaśniemy selfie”. Wcześniej wyglądałaś nijak, a stylista zrobił z ciebie człowieka ubranego.

W internecie panuje większy luz i naturalność. Moda telewizyjna umarła. Płakać za tą telewizyjną częścią szafy nie będę – zbytek, nonsens i niepotrzebnie nakręcała popyt wśród widzów. Ludzie, widząc ładną kieckę, pytali, gdzie takową można nabyć. A po co nam kolejne ubrania, które zaśmiecają świat? Moje okrycia telewizyjne zostały już spakowane do worków z suwakami, tzw. black bags, ułożone równo jak w szpitalnej kostnicy, przygotowane do transportu… Część poszła w obce ręce, do matek zastępczych, a część do Fundacji Sue Ryder.

Nie chodzimy do biura, a biurowe stołówki to był dla mnie zawsze prawdziwy prêt-à-porter. Uwielbiam i podziwiam mężczyzn i kobiety, którzy „lubią się ubrać”. Te przemarsze z bufetu do stolika albo z bufetu do windy i biurka – się oglądało nowe męskie mokasyny, conversy, miło wspominam modę na fulary z Nepalu i stukot wysokich obcasów. Bardzo mi tego brakuje. Jedyne pokazy mody, jakie widuję, to spotkania na zoomie, gdzie bardziej widać, co kto podjada lub pije (tak, zdarzało się mi widzieć osoby popijające piwo z flaszki podczas webinariów…), ewentualnie co ma w swojej domowej biblioteczce. Zoom nie kocha mody – raczej dizajn.

Przez rok nie kupiłam sobie ani jednej rzeczy do ubrania, a pozbyłam się dwóch worków ubrań. Ubrania sportowe, które wymięte wciskałam na najmniejszą półkę, teraz rozwinęły skrzydła – trenuję więcej na powietrzu i w domu niż kiedyś w siłowni. Rozpakowałam kilka par nigdy nieodpakowanych legginsów. Chociaż dresów nadal używam tylko do treningów i pilnuję się, by podczas pracy w hołmofis (to szumna nazwa – mam minibiurko w kącie, który nawet nie jest osobnym pokojem…) wyglądać schludnie, to z żalem stwierdzam, że dwie sukienki i dwa żakiety, które mam do wyjść teatralnych czy restauracji, smętnie czekają, aż ten Nowy Ład w szafie się skończy.

Mama opowiadała mi, że podobno Isaac Bashevis Singer, którego prozę obie lubiłyśmy, codziennie rano zakładał garnitur i siadał do pisania. Nie wiem, ile w tym prawdy, ale dla dobra uczestników zoomcalli i naszego samopoczucia powinniśmy chyba brać przykład z noblisty, bo szata mobilizuje człowieka. Wiem, że antropocen szaleje i nie czas żałować krochmalonych koszul, gdy wielkie wymieranie trwa, ale jak wymierać, to z fasonem, proszę.