Trudno się płacze w maseczce

Trudno się płacze w maseczce. Na górze łzy, na dole gile, fiołki, a my się nie wycieramy, bo mamy dołki. Taka mokra od łez maseczka już się nie nadaje, prawda? Łzy to nie płyn do dezynfekcji. Nic nie oczyszczają, tylko widok sceny zasłaniają. A cały spektakl w teatrze w maseczce trzeba wysiedzieć. Nie ma takiego zapasu maseczek, który wystarczy na cierpienia młodego Werthera w czasie zarazy. Wczoraj byłam na premierze „Werthera” w Teatrze Wielkim-Operze Narodowej.

Na dwa dni przed osunięciem się Polski wraz z Operą Narodową do tzw. strefy żółtej orkiestrę poprowadził Patrick Fournillier. W roli Werthera cierpiał śpiewająco Piotr Beczała, w roli Alberta godnie studził wertherowskie buchające płomienie Stanisław Kuflyuk. Rozdarta, ale niestety dość blado, między panami i dominującą, choć martwą mamusią, sumiennie męczyła się kobieta-ofiara losu i norm społecznych Charlotte, czyli Irina Zhytynska.

Wieczór był piszingierem z kilku warstw żałoby, a coś, co jeszcze nie tak dawno kojarzyło się z ucieczką w uproszczony, sztuczny do bólu świat pudru, peruk, gestów, piór w dupie i rozrywki – wieczorne wyjście do opery – stało się ponurym spektaklem o depresji. Pod tym względem repertuar wpisał się w sytuację depresji, eufemistycznie nazywaną „zmęczeniem”, jaką wszyscy tu na naszej planecie odczuwamy. I tak w operze „Werther” Julesa Masseneta, francuskiego kompozytora przystojniaka z wąsikiem, jest łagodniej niż w prozie nieżycia Goethego. Kto dziś, w strefie żółtej czy czerwonej, wróci do „Cierpień”, ten zobaczy, że nie jest to tylko rzecz o niedopasowaniu, wolności jednostki, ale studium człowieka zapadającego się w coraz głębszą depresję. Od nadwrażliwego faceta, którego wzrusza byle ptaszek, kwitnąca grusza, wiejska cisza, przez znerwicowanego kochanka, odtrąconego niedorobionego poetę, po myśli samobójcze.

Reżyser „Werthera” Stefan Heinrichs niestety mało oryginalnie serwuje ten depresyjny zjazd do samozagłady. Udane jest tu tylko oświetlenie i pomysł na przechyloną, nierówną, wytrącającą z równowagi podłogę/scenę, dzięki której od początku perspektywa Werthera jest skrzywiona, wytrącona, chwiejna. Scenografia, jak rozumiem, jest celowo biedna, początek wygląda, jakby skrojone na budżet sali klubu osiedlowego – dwa krzesła i stary portret matki na ścianie, potem rzecz ratują światło i zimny księżycowy krajobraz ze sztucznym śniegiem.

Płakałam na „Wertherze” i nie mogłam się zdecydować, czy bardziej dlatego, że Piotr Beczała śpiewa lepiej niż wszystkie ptaki świata o świcie. Nieważne, czy Beczała swoje partie podawał, tańcząc na balu w erotycznym muśnięciu partnerki, czy solo oparty o ścianę, która i tak nie podtrzyma go na duchu, czy na leżąco w absurdalnie długiej scenie umierania (dłuższej nie widziałam w żadnej operze; i to najdurniejszy myk w tym libretcie, wszak właśnie Goethe fenomenalnie uniknął sceny konania) – robi to tak, że miałam to uczucie szczytu. Słyszałam Beczałę w arii o wiośnie Masseneta, czyli spokojnie mogę już umrzeć.

Lecz właśnie: czy mogę już spokojnie umrzeć, jeśli rozprasza mnie konanie teatru i opery? W przerwie między aktami odruch, by kupić bilety na kwiecień. Czy dożyję, czy się zmarnują? Czy dożyje sama opera? Wiolonczelista może przeżyje, bo grał w maseczce. Ale trębacz? Dyrygent przywitał się z nami w maseczce, ale nie ma dyrygowania bez oddychania. I mniej dosłownie. Jakoś tak się dziwnie dzieje, że epidemia powoduje koncentrację sił polityków, którzy w operze i teatrze nie bywają. Pielgrzymują na Jasną Górę przedstawiciele sanepidu (naprawdę). Naprawdę rozumiem, że niektórzy lubią słuchać organisty i chóru, że świątynia daje nadzieję, ale są też inni wyznawcy muzyki – publiczność teatrów, oper, ich pracownicy, dyrektorzy. My też chcemy pielgrzymować i szukać otuchy w naszych świątyniach.

Tymczasem pod pretekstem odciążania służby zdrowia i lansowania rozrywki cyfrowej made by Netflix i Dolina Krzemowa – morduje się teatr i muzykę symfoniczną. Wczoraj co drugie krzesło musiało być wolne. Nierozłożone fotele zabezpieczone czarnymi opaskami. Wstążki żałobne po kulturze? Nierozłożone fotele; rozkład kultury. Ludzi kultury łatwiej zakneblować, zaszyć Beczałom tego świata usta łatwiej niż górnikom, piłkarzom, weselnikom. Warszawa i nasze teatry przeżyły już w historii pandemie oraz wojny. Warszawscy muzycy, śpiewaczki, aktorzy grali dla mieszkańców w ruinach, getcie, w podziemiu, potajemnie na domowych koncertach, w piwnicach i w kościołach. Czyżby ktoś uznał, że teraz pozwolimy sobie odebrać teatry i operę, a śpiew Piotra Beczały to łabędzi śpiew?

Ja tylko przypominam, że w 1944 r. oddziały „SS Dirlewanger” w ruinach Opery Narodowej zamordowali 350 warszawiaków. Ja również przypominam, że gmach Teatru Wielkiego-Opery Narodowej odbudowaliśmy pod kierunkiem genialnego inżyniera architekta Bohdana Pniewskiego.