Przepraszam, że żyję

Dawno nie miałam takiego poczucia winy, że żyję. Wyrzucając śmieci – przepraszam, że żyję. Kupując w sklepie zielarskim skrzyp, widzę w oczach sprzedawcy rozczarowanie, że po tygodniu znowu mu wyrosłam pod kasą jak zombie spod ziemi. Jako nieprzetestowana na żaden z wielokształtnych wirusów obywatelka, oferma bez papierów na jakiekolwiek choroby współistniejące, gdy co rano z workiem odpadów bio zmierzam krokiem posuwistym w stronę śmietnika, stwarzam zagrożenie biochemiczne dla całego osiedla. Pomyśleć, że niedawno „wyjście na miasto” oznaczało dla mnie premierę „Halki”, a teraz wyjście pod śmietnik to rozrywka jak pokaz Chanel.

Zdarza mi się nawet mijać na wybiegu z panami śmieciarzami. Martwię się, czy przeze mnie nie będzie to ich ostatni kurs? Rozpoznaję ich wszystkich bez programu rozpoznawania twarzy… Polubiliśmy się. Może takie czasy, że lepiej już być chorą – ma się wtedy szanse na wyleczenie i poprawę rządowych statystyk.

Jako nieprzetestowana czuję się gorszego sortu. Co prawda w sumie nikt za bardzo nie wie, o jakie to dokładnie testy biega – skąd, na co, za ile, na jak długo. Ale testy. Może sobie kupię test ciążowy, pokażę wynik negatywny i to będzie taki mój „ausweis” do życia na wolności. W epoce szalejącego AIDS zrobiłam sobie test na HIV, wachlowałam się wynikami w stołówce studenckiej i wzbudzałam tym gestem zazdrość koleżanek.  „Może teraz chłopaki i dziewczyny do Passentowej jak do miodu zaczną lgnąć, a nas unikać?”, myślały. A gdy zdałam sto lat temu egzamin na prawo jazdy, to instruktor proponował mi jeszcze „testy na ciągnik”.

W trosce o pacjentów szpitali rząd postanowił wykończyć zdrowotnie, finansowo i psychicznie tę zatrważająco zdrową część społeczeństwa, uznając, że wie, co każdemu obywatelowi jest „niezbędne” do życia. Otóż jestem pewna, że więcej seniorek umrze teraz z powodu zmuszania ich do rezygnacji z ruchu i zdrowych nawyków, które pielęgnowały ostatnie 75 lat, niż z powodu wirusa.

Gdy w sobotę mijałam po drodze do redakcji pusty kościół ze słownie JEDNĄ starszą panią stojącą przed zatrzaśniętymi wrotami, zrobiło mi się straszno. Podeszłam nieco bliżej, na mój widok kobieta zatrzęsła się w panice, mimo że z widzeniami znamy się od dekad. Czasami gubi swój wózek z zakupami w sklepie i pomagam jej szukać. To osoba zupełnie samotna, a wychodzenie do kościoła, trasa do kościoła, pokonywanie schodów do tego kościoła to jedyne, co ją trzyma przy życiu.

W pewnym sensie ona jest wiecznie w ruchu, jak rekin goniący za hostią. Trasa do kościoła to nie tylko emanacja jej głębokiej wiary – tę można praktykować i w celi, i na bezludnej wyspie. To nawyk chodzenia z jakąś misją, szukania domu, sensu, spełnienia obowiązku, szukania towarzystwa, szukania okazji do bycia z bliźnimi. I to dwa razy dziennie – ta sąsiadka chodzi na poranną i wieczorną mszę. Zimą po ciemku o świcie i po ciemku po południu – ona drepce, przygarbiona, swoje kilometry.

Oczekiwanie, że ta kobieta będzie spowiadała się na Twitterze, szerowała hasztag #Palma, jest pomysłem sadystycznym, upiornym. Telewizji nie ogląda, bo dawno ma zaćmę. Nawet tracąc wzrok, będzie chciała chodzić do kościoła.

Podobnie ma wielu emerytów, dla których w jesieni życia jedynym nałogiem staje się działka – w momencie, w którym taki nawyk zostaje odebrany, takie źródło witaminy D odcięte, działkowicze po prostu umierają z braku kierunku, przewracają się w progu drzwi, w progu, który chcieli przekroczyć, dzierżąc w ręku sekator do żywopłotu, ale ktoś trzasnął im drzwiami w twarz.

Pamiętam mojego poprzedniego teścia, który raz spóźnił się z powodu kłopotów kardiologicznych z wiosennym opryskiem drzew owocowych.  W szpitalu nie pytał o swoje wyniki badań, o jedzenie, o to, co słychać u syna. Martwił się o swoje śliwki i jabłonki. Jakby jakieś szkodniki zaatakowały jego jabłonki – to poczucie winy i stres gwarantowałyby zawał.

Za chwilę temperatura w blokach z wielkiej płyty przewyższy 30 st. Naprawdę: czy nie lepiej nawet seniorom, o nas nie wspomnę, dać żyć (i umrzeć?) godnie – czyli tak jak oni chcą?