Na Zachodzie bez zmian?

Na Zachodzie bez zmian? No nie bardzo, bo pandemia nie zna granic geograficznych ani klasowych, a mnie od paru tygodni najbardziej męczy wieczne uspokajanie. Nie bardzo rozumiem, z jakiego powodu rząd każe mi zachowywać się racjonalnie. Od mojego siedzenia w pozycji kwiatu lotosu i ćwiczeń oddechowych moje dzieci i moi rodzice nie będą bardziej zaopiekowani.

Nastał bardzo trudny czas dla matek, które co prawda od tysiącleci zajmują się głównie troską i lękiem o potomstwo, ale przez ostatnie dekady lęk ten był nieco wygaszony. Od kilku lat ze zdumieniem obserwowałam nadopiekuńcze, przesadzone działania, które stosowali rodzice po to, by chronić nasze dzieci. Było dużo prościej, bo niebezpieczeństwo było przewidywalne, czasem sztucznie nakręcane, a remedium – często pod ręką. Na rower wypuszczaliśmy tylko w kasku. Na narty i deskę – w kasku. Do przedszkola – odprowadzanie, do szkoły co prawda same dzieci jeździły, ale dostawały komórkę służącą do tego, by matki były spokojne. Dojechał. Zjadł. Wyszedł na trening, dzwoni z tramwaju, że wraca z treningu.

Co prawda na matkach spoczywało od lat pytanie: „co na obiad, co na kolację, co dokupić”, czyli żywienie dzieci, męża oraz aprowizacja. I było to często monotonne, czasem dawało przyjemność, a dylematy kręciły się wokół tego, czy dość dużo brokuła i nie za dużo żelków serwujemy. Teraz pytanie wraca do tego z czasów, gdy nasze praprapraprababcie noszące ciepłe futra i chroniące dziatwę w jaskini musiały walczyć o „aprowizację” kosztem dużego wysiłku.

Jeszcze miesiąc temu część z nas narzekała, że „jest zarobiona”, kombinowała, jak delegować pracę, jak znaleźć pracownika na rynku, teraz od kilku dni lawinowo myślimy o tym, jak zmienić naszą pracę tak, by była potrzebna i bezpieczna. Jako dziennikarka i osoba prowadząca audycję o książkach próbuję dostosować się do warunków – czasem to rzeczy przyziemne. Dziś w radiu po audycji po raz pierwszy w życiu dezynfekowaliśmy gąbki mikrofonów… w mikrofali. Musimy jeszcze bardziej skierować naszą formę kontaktu z wami na internet. Dostosować się. Są ebooki, lektury dostępne w sieci…

Jakiś czas temu, widząc, jak epidemia przybiera na sile, pomyślałam, że muszę bardziej otworzyć się na myślenie o tym, że być może kończy się moja cywilizacja europejska, do której przywykłam, i czas spojrzeć na nas jako historię wkrótce już utrwaloną w muzeach. Co po nas zostanie i kto oraz jak tę opowieść o naszych osiągnięciach, wynalazkach czy zbrodniach takich jak choćby zanieczyszczenie powietrza, za które teraz płacimy życiem i zdrowiem, opowie? Nie wiem, ale instynktownie spakowałam rodzinę do auta i zawiozłam do berlińskiego Neuses Museum. Jeśli niebawem ma nadejść nasz koniec, to chciałam, żebyśmy zobaczyli jeszcze raz popiersie egipskiej królowej Nefertiti oraz Złoty Kapelusz, znaleziony koło Spiry niebywały skarb z epoki brązu, który pokazuje, że już moi przodkowie wiedzieli, że jesteśmy tylko maciupką częścią wielkiego kosmosu, że trwają cykle Księżyca, a my jesteśmy tu tylko chwilowo.

Oczywiście nastał czas konkretnych działań, by cykl ten był raczej długi niż krótki. Tego oczekuję od siebie jako rodzica i dziennikarki i oczekuję od rządu. Dzielmy się nie tylko empatią, ta jest najważniejsza. Ale konkretnymi pomysłami, jak i co możemy teraz robić.

Dezynfekcja gąbek, nagrania programów z domu, praca zdalna, większa pomoc dla tych, którzy są na pierwszej linii walki – pielęgniarki, rezydenci, lekarze. Może jednak błędem było mówić o rezydentach: „niech jadą?”. To raczej oni, a nie żołnierze ze szwadronów obrony terytorialnej, są teraz naszą armią…

Trudno bardzo opędzić mi się od natarczywej myśli o tym, że coś widzę po raz ostatni lub że rozstaję się z czymś/kimś na długo. Dlatego stojąc w Neues Museum, „pasłam oczy” widokiem Nefertiti, która przeżyła nie tylko koniec swojej cywilizacji, ale ukryta zawczasu przez zapobiegliwych historyków sztuki o oficerów – dwie wojny światowe.