Zajmie ci to tylko dziesięć minut…

Córeczko, zgaś światło, proszę, i śpij już. Wielu z nas pamięta, jak rodzice albo trenerzy na obozach sprawdzali, czy „młodzi mają pogaszone”. Jak tylko słyszałam, że u ojca w pokoju sypialnym trzeszczy podłoga, czyli że moje terytorium opuścił, to oczywiście od razu włączałam latarkę lub małą lampkę i czytałam dalej. Kiedyś „wpadłam”, bo ojciec czegoś z kuchni wieczorem zapragnął i zauważył przez szparę w podłodze, że u mnie światło zapalone i awantura, książka zabrana siłą za karę. „Old Surehand” czytany był, do dziś pamiętam. Od tamtego czasu szparę w drzwiach zasłaniałam zwiniętymi w rolkę ręcznikami, żeby ni promień się nie przedostał.

Teraz też stosuję zapory, ale przeciw pełzającym żmijom zygzakowatym, które niepostrzeżenie próbują wpełznąć do mojej twierdzy zwanej krótkim życiem. Takie pełzające cicho sza to zwykle nasi szefowie, szefowe i inni, którzy sprytnie próbują wymusić na nas słynne dodatkowe „tylko dziesięć minut dziennie”. Jak słyszę kogoś, kto sugeruje mi, że mam zrobić dodatkowe zadanie, które rzekomo zajmie mi „tylko dziesięć minut dziennie”, to mam ochotę walnąć go mosiężnym wahadłem zegara w tyłek.

Szefowie już kilka lat temu zorientowali się, że część pracowników łatwo zapędzić do darmowej pracy na rzecz firmy w internecie. Tak jakby uważali, że odurzona „fajnością” T-shirtów i klapek Marka Zuckerberga pracowniczka gotowa była za darmo, tak przy okazji, pracować – oj, przecież bierzesz tylko smartfon, robisz fotę, dajesz dwie linijki postu, otaguj, hasztaguj i już klienci wiedzą, że masz tu taki fajny produkt.

Ponieważ polskie media w większości przespały rewolucję internetową, to wydawcy prasowi i telewizyjni próbowali od lat wymóc na mnie wszelkie szerowanie czy pisanie „dodatkowo” za darmo recenzji, podsumowań itp. do internetu. Tak jakby to pisanie na stronę czy portal było inną pracą niż pisanie do papieru, jakby tej pracy do internetu nie było w ogóle! Nie wiem, czy szefowie mieli romantyczne podejście do tejże sfery, że niby internet to nie jest zwykłe przedłużenie biura i twardy biznes, tylko jakaś pastelowa chmurka, na której ludzkość buja się, machając nóżkami i wąchając digitalne bławatki i lilie. Albo od zawsze byli cyniczni i chcieli zaoszczędzić na pracownikach, zwalając dodatkowe niby maciupcie obowiązki na mały zespół.

Tymczasem te tylko dziesięć minut dziennie w skali tygodnia czy roku zatrudnienia, licząc weekend, bo przecież internet działa 24/7, to się robią dziesiątki czy setki nadgodzin darmowych. Dodajmy do tego, że nie tylko szefowie lubują się w przekonywaniu nas, iż coś zajmie nam „tylko dziesięć minut dziennie”.

Mój ortopeda radzi dodatkowe dziesięć minut ćwiczeń przeciw platfusowi i haluksom. To już razem z tym, o co prosi szef, robi się dwadzieścia minut. Nasz pediatra radzi prócz posiłków podawać dzieciom dodatkowo porcję świeżych warzyw i owoców, wystarczy kupić, umyć, obrać, pokroić marchewkę i jabłko, to naprawdę zajmie pani tylko chwilę, a zęby i odporność dziecka zyskają. Dziesięć minut dla włosów – radzi mi mój fryzjer, od lat próbując wymusić na mnie nakładanie na włosy odżywki, na włosy uprzednio wytarte ręcznikiem, buahahaha – never ever użyłam. Mój informatyk radzi mi poświęcić chwilkę na robienie dodatkowych backupów, a moja przyjaciółka radzi mi oglądać wykłady jakiegoś guru na jutubie, każdy wykład to tylko 10 minut dziennie, a poczujesz się lepiej.

Najlepiej te szpary i szczeliny, w które chcą nam się wbić żmije ze swymi języczkami syczącymi „tylko dziesięć minut dziennie”, przepędzać wałkami z ręczników albo zawsze pod ręką mieć skan umowy w telefonie. Czy jest tam paragraf dotyczący obowiązku wpisywania codziennie kilku (ilu dokładnie?) znakowych wpisów do sieci? „Show me the money”, droga żmijo, a wtedy porozmawiamy, bo w dziesięć minut to można stracić albo zyskać życie, wygrany mecz i fortunę.