Mój własny koń

Pożyczyłam przyjaciółce samochód i poczułam się bezdomna. Niby tylko dwa dni, jej przeprowadzka. Żeby było zabawniej, mam stare cabrio – idealna furgonetka na przewóz mebli… Fotel, mop do podłóg i obraz pędzla wiozła dumnie przez Szmulowiznę z otwartym dachem. Obraz pędzla pierwszego męża, który wyjechał do Anglii, tam się rozpił, ale oni się przyjaźnią nadal. Z mężem i obrazem, znaczy. Teoretycznie bezdomna powinna czuć się ona, bo życie jej się zawaliło i w pośpiechu uciekała z dobytkiem w nowe miejsce, ale to ja byłam skołowana.

Owszem, kibicuję firmom oferującym auta wynajmowane na minuty i jeżdżę rowerami Veturilo, mimo że zawsze trafia mi się egzemplarz powykrzywiany jakby wrodzoną skoliozą siodełkową i wybrakowany miejską próchnicą, to zrozumiałam, że będzie mnie trudniej oderwać od fotela kierowcy niż przewodniczącego od zarządu partii.

Auto służy przede wszystkim do stania. Do siedzenia w nim. Jazda jest sprawą drugorzędną. Stania nie tyle w korkach, ile np. na poboczu, w garażu lub na parkingu. Moją jaskinią, schronieniem, moim studiem muzycznym, gabinetem służbowym, budką telefoniczną, szatnią, kryjówką, sypialnią, barem fastfoodowym, gabinetem urody bywa auto. Podjeżdżam po ciężkim dniu w pracy pod dom. Jestem skonana, w głowie mi dudni, a wiem, że jak tylko otworzę drzwi, rzuci się na mnie szczekający pies i równie głośny czterolatek żądający natychmiastowej gry w piłkę, w skaczące czapeczki lub w chowanego. Mąż zapewne w drugiej kolejności zaserwuje mi jakąś hiobową wieść – ma poważny stan bardzo podgorączkowy i musi się zdrzemnąć.

Dawniej mężczyźni po drodze z pracy zaglądali do wyszynku i w domu lądowali dopiero na przygotowaną kolację albo jak już domownicy spali (zrozpaczona żona udawała że śpi, bo po co awantura kolejna). Na bar sobie pozwolić nie chcę i nie mogę, więc namiastką jest 10 minut ciszy w pustawym podziemnym garażu. Szczelina ciszy między sajgonem w pracy a tsunami w domu. Fotel wygodny, przymykam oczy. Bywa, że odwożę syna na mecz piłkarski, zjeżdżam gdzieś do lasu albo na stację paliw i czytam w aucie, bo biblioteki gminne pozamykane. Auto bywało i bywa moją niebieską linią. To taka kozetka bez terapeuty. Na pomoc do przyjaciółek czy kolegów nie raz zdarzało mi się dzwonić z auta – byle nie z domu, bo po co dzieci i męża denerwować.

Koci-łapci, kici-kici, ole-olejanki
zajmujemy razem z babcią urocze mieszkanko…
Lecz choć u nas trwa od rana z sodomką gomorka
babci o tym się nie mówi, by była w humorku.

Tak to śpiewał mistrz Wojciech Młynarski i pełna zgoda. Z babcią nie mieszkam, kwaterunku na razie nie ma, ale przecież matka Polka nie może rodziny przytłaczać swoimi problemami. W aucie płacze się najlepiej, bo i potem w lusterku rzęsy się poprawi. To i tak lepsze niż zamykanie się w łazience na klucz i płakanie przy włączonym prysznicu – tym ratują się te niezmotoryzowane. Każda kobieta powinna chociaż zrobić prawo jazdy. Zawsze można zamieszkać w wozie, a jeżdżenie to tylko dodatek.

No i audiofile. Ja do nich nie należę, jeżdżę starym gruchotem ze słabymi głośnikami, ale mam kolegów, którzy potrafią siedzieć w aucie w garażu podziemnym i słuchać ukochanej muzyki. W domu spędza sobie czas komfortowo żona, która kocha ciszę lub rozmowę przy sybaryckiej kolacji, a nie jakiś łomot czy dodekafonię wiedeńską.

W zaparkowanym aucie można wyczyniać różne najdziksze swawole, choćby w spokoju wypalić to i owo, żeby dzieci nie widziały, ale dalej nie piszę, bo zdarza się, że mój ojciec zagląda na ten blog. Puste, dobrze zaparkowane auto uspokaja jak szum wód płodowych i lubię czasem sobie na nie czule zerknąć przez okno. To obietnica ucieczki, to po prostu ten ukochany stary koń przywiązany do drzewa, a każdy z nas to Samotny Jeździec.