Przepraszam, ja tu nie biję

Patrzę na mojego przyjaciela M. i zastanawiam się, dlaczego ja go nie biję, mimo że wrócił z Marszu Równości. Wiem, że od lat pragnie poślubić swego narzeczonego. Patrzę na moją znajomą K. i zastanawiam się, czemuż nie obrzuciłam jej kamieniami, a mam pod oknem pełno rozsypanej kostki bauma, zabójczyni polskiego krajobrazu, bo korzenie narożnej lipy wysadziły ją z posad.

M. od ośmiu lat mieszka ze swym ukochanym i pracuje w mojej ulubionej księgarni, więc trochę mi się nie chce go bić, bo dobry księgarz to dziś skarb. Większość obsługi to wtórni analfabeci i wszystko googlują w noszonym na szyi jak śliniak tablecie. Eterycznej K. kamieniami nie obrzucę, bo to moja szefowa, a jej wieloletnia partnerka to pani profesor, która leczy moje dzieci, a ponadto teraz jest w ramach Polskiej Pomocy Medycznej w Malawi, gdzie pomaga leczyć dzieci z wodogłowiem. Więc no, tenteges.

Nie mówiąc już o tym, że M. tylko wygląda jak szczypiorek – on trzy razy w tygodniu na kickboxing chodzi i potrafi podnieść nogę tak wysoko, że wytarłby mi nią kurze z parapetu, więc nie każda mniejszość to ofiara do bicia.

Nie biję gejów ani lesbijek, gdyż się ich nie boję, bo ich znam, a często kocham, szanuję. Podobnie mam z kibolami. Nie biję kiboli ani nie obrzucam kiboli kamieniami. Miłość do naszego klubu wyrażam inaczej; ale kłaniamy się sobie w drodze do sektorów. Myślę, że ludzie, którzy sprzeciwiają się przemocą lub tylko słownie równości małżeńskiej, mają bardzo niewielu przyjaciół gejów lub w ogóle nie znają żadnych wyoutowanych gejów w swej rodzinie, wśród bliskich albo w swojej wspólnocie – np. parafii, klubie sportowym, uczelni, zajezdni, w miejscu pracy czy lokalnej piekarni albo kasie spółdzielczej. Gdyby mieli, to cieszyliby się, że trudy, wyzwania, codzienne troski, niepokoje, które prócz miłości, oddania, namiętności i rozkoszy składają się na instytucję małżeństwa, chcą na siebie przyjąć również lesbijki i geje.

Jeszcze więcej ludzkości chce się ładować w na dobre i na złe, wierność i do końca cię nie opuszczę, wspólne rozliczenia podatkowe, kredyt, pieluchomajtki na starość, wspólnego Parkinsona, remont, wychowanie dzieci na mądrych obywateli? To super, love is in the air, a jak nie, to my heterycy wiemy, że party rozwodowe bywają bardziej szampańskie niż wesela.

Małżeństwo to instytucja. Właśnie dlatego wymaga ciągłej pielęgnacji, odnowy i reform – podobnie jak np. niedawno reformowana szkoła.

Miłość małżeńska jest dla wytrwałych, cierpliwa jest. Gdy doktor Agnieszka, narzeczona Krysi, wyjeżdża na kolejną konferencję, misję czy bierze kolejne dyżury, wszystkie przyziemne obowiązki domowe spadają na Krysię. Podział obowiązków to wyzwanie w małżeństwach. Dzieci? Też na jej głowie. Obie mają córki licealistki ze studenckich związków z heterykami.

Małżeństwa, które na pierwszy rzut oka mogły mnie szokować, np. małżeństwa ortodoksyjne, w których mąż nie kocha się z żoną w dni jej miesiączki, bo kobieta jest wtedy „nieczysta”, okazują się czasem bardzo udane. Zamiast uznać mieszanie się płynów męskich i damskich za szczyt zjednoczenia i rozkoszy, oni uznają to za nieczystość!

Dziwne, ale widocznie oni mają inne reguły. Znam nawet takie dziwne małżeństwo, które widziało się przed ślubem tylko parę razy, a pobrało się tylko dlatego, że po imprezowym seksie zaszli w ciążę i rodzice na nich wymusili ten ślub. Szok. Ja w nich kamieniem nie rzucam, dotarli się, poznali i git. Znam parę, która pobrała się w kościele, potem się rozwiedli, a po latach w urzędzie się pobrali.

Nawet ten system poligamiczny byłby wygodny i wiem, że w wersji pozamałżeńskiej w wielu polskich tzw. białych małżeństwach z sukcesami funkcjonuje, o ile wszystkie strony są zadowolone, a karty na stole lub w szarmanckim niedomówieniu.

No a co z prokreacją? Jako komórka społeczna małżeństwo ma obowiązek dążenia do prokreacji. Wszak są małżeństwa heteryków, które nie mają dzieci. I co? To nie są małżeństwa? Czasami z wyboru nie mają, a czasami tak jakoś się okazuje. Czasami decydują się na adopcję, ale nic z tego nie wychodzi. Bo są już np. za starzy – adopcja nie jest łatwym procesem. Takie małżeństwa też znam i nie rzucam w nie kamieniami. Czasami mąż lub żona okazują się brzydzić seksem. Niektórzy tak mają, że to, co dla nas „naturalne”, dla nich „nienaturalne” lub obrzydliwe. Albo są impotentami. I zmuszają się raz, a dobrze „konsumując” małżonkę – i mają tylko jedną pociechę. To złe małżeństwo? Bo tylko jedna pociecha?

Nie rzucam w bezdzietnych kamieniami. Znam wielu wspaniałych kawalerów, którym tak się życie ułożyło albo tak wybrali, że nie mają dzieci. Niektórzy są gejami, a niektórzy hetero. Są zwykle oddanymi wujami, przyjaciółmi, nauczycielami, trenerami. Spełniają się w roli opiekunów, a nawet babysitterów. Ciotka lesbijka – rezydentka w każdym domu mile widziana, a wuj guwernant to paluszki lizać – do matury ci dziatwę przygotują, kolację ugotują, psy wyprowadzą. Po latach kawalerstwa mogą wyjść za mąż przecież. Ktoś im szklankę wody poda. Można ojcować, nie mając własnych dzieci – np. swym siostrzenicom. Mając syna geja, można na starość dziadkować wnukom przyszywanym czy dzieciom porzuconym.

Świat jest ciągłą zmianą i gdy zmieniają się stare instytucje, to ciężko to zaakceptować tak w mgnieniu oka. Jeszcze niedawno to ojciec wybierał córce męża. Jeszcze niedawno kobieta wychodząca trzeci raz za mąż byłaby wyklęta. Drzewiej mężatki przyjmowały nazwiska mężów, a protestantki nie żeniły się z buddystami. Ale to już było.