Pudełeczko, powiedz przecie

Ta dieta pudełkowa byłaby nawet fajna. Podglądam, co w pudełkach wielkości mojego starego piórnika szkolnego otrzymują ćwiczące w naszej osiedlowej siłowni członkinie i członkowie. Zawodnicy w porze obiadowej wyskakują z pracy na trening, a po treningu wyciągają z szafek papierowe torby z pudełkami z kolorową niespodzianką. Albo wpada tu do nich umówiony kurier w skuterowym kasku z obiadem w ręku.

To naprawdę wielkie ułatwienie, oszczędność czasu i myślenia, co trzeba kupić, no i codziennie człowiek może czuć się tak, jakby podróżował nietanimi liniami lotniczymi, takimi, które z uśmiechem wręczają ci pudełko z posiłkiem, pytając, no właśnie – nie ma tu żadnego „beef” or „veggies”, bo te pudełka byłyby nawet fajne, ale nie ma wyboru, w tym dniu jest się skazanym jedynie i nieodwołalnie na to, co drzemie w pudełku.

To nie dla mnie. Pobyty na peerelowskich obozach sportowych i koloniach, gdzie nakładano nam zupę dnia i drugie danie dnia naznaczyły mnie na całe życie. Przy posiłku muszę mieć wybór, taka psychiczna dewiacja, lubię dawać czemuś lub komuś kosze. Dziś nie zjem cię, fasolko, za to zjem cię, kalafiorze.

Ponadto nigdy nie jem tego, na co nie mam ochoty, tzw. jedzenie przez rozum, bo jedzenie to instynkt, a nie rozum. Inaczej – jem tylko to, na co w tej chwili mam ochotę. A co jeśli w pobliżu akurat nie jest dostępne to, na co mam ochotę? Jadę przez pół miasta, by to upolować, albo nie jem nic. Potrafię nie jeść przez 12 godzin po to, by w końcu zjeść to, co mi się zamarzyło. W końcu i tak Europejczyk za dużo w życiu je.

Ta dieta pudełkowa byłaby fajna, gdyby rano ktoś do mnie dzwonił i pytał, na co będę mieć ochotę na obiad, a potem ponawiał telefon ok. 11, bo bywa, że mi się zmienia smak – taki mam „eating disorder” albo tak jestem rozpieszczona, jak kto woli.

No właśnie. Od kiedy drzemie w pudełku ten obiad? Czy od 5 rano, czy może ten obiad naszykowano w czasach wojny o Inflanty i hibernował setki lat? Kto go przygotował? Może wykorzystywana, miernie opłacana, nielegalna imigrantka z Ukrainy, której szefowa ubliża, patrzy na ręce, nie daje się wyspać i nie opłaca ubezpieczenia i łzy tej kobiety, która odkłada pieniądze na edukację muzyczną syna w Samborze i operację matki, bo ojciec już dawno zapił się w rowie, kroiła tego kurczaka, płacząc z wycieńczenia? Diety pudełkowe byłyby nawet okej, ale ja wierzę, że jedzenie szykowane z poczuciem radości smakuje lepiej.

Otwiera pudełko z ciekawością archeologiczną. Pudełeczko, powiedz, co masz w środku? Zawodniczka, która zawsze ćwiczy ze słuchawkami na uszach, może żeby nie słyszeć swego pulsu lub może próbuje zagłuszyć głośną i tak muzykę dobywającą się z głośników w siłowni, bo siłownia to kolejna po windach, sklepach, restauracjach przestrzeń, w której jesteśmy skazani na „tło towarzyszące”, w sumie nie wiadomo dlaczego, czyżby stukot odkładanej sztangi albo czyjeś jęki przy wykonywaniu martwego ciągu na prostych nogach były gorsze niż muzyczna rąbanka? Zawodniczka ta pochyla się nad medalionem z indyka i zagryza jarmużem z serem.

Patrzę na nią i myślę. Nawet dobry byłby indyk, jakże często używany w dietach pudełkowych, gdyby dodać do niego sos Cumberland albo chociaż musztardowy na bazie Dijon, a do jarmużu kapkę oliwy nieklarowanej i w ogóle diety pudełkowe byłyby świetne, gdyby po otwarciu pudełka unosił się zapach z kuchni, a przygotowująca je osoba proponowała mi świeżo zmielony pieprz oraz ciekawą rozmowę na temat demokracji obywatelskiej w Iranie i wystawie „Farba i krew” w Muzeum Sztuki Nowoczesnej.
O ekologii nie wspomnę. Gdyby jeszcze te pudełka były z pruszkowskiego porcelitu kupionego z odzysku na OLX, to ta dieta pudełkowa byłaby dla mnie do przyjęcia.