Jak ja strajkuję, to nikt nie żałuje

Nie pamiętam, by na ulice i zagranice wyszły tłumy domagające się więcej tekstów, gazet czy książek. Coś jednak się zmieniło. Teraz nikt nie żałuje, gdy ktoś strajkuje. Jeszcze kilka lat temu, gdy pielęgniarki (i pielęgniarze?) ustawili białe miasteczko naprzeciwko gmachu Rady Ministrów, ludzie przynosili im wodę, jedzenie, grali im na gitarze, przystawali porozmawiać.

Wczoraj w moim mieście strajkowali i protestowali taksówkarze. Przyjechali z daleka, porzucali swoje auta na parkingach, nieśli flagi, transparenty. Mieszkańcy z lekkością przenieśli się na elektryczne hulajnogi, a na przystanku usłyszałam, że taksówkarze to „cinkciarze” (nie wiedziałam, że w taksówce można „change money”), „cwaniacy”, „ziemianie” biorący KRUS. Na fejsbuku doczytałam, iż ich postulaty są „z dupy”. Zrobiło mi się smutno, bo zdarza mi się jeździć z cudnymi taksówkarzami, od których dowiaduję się, co słychać w czwartej lidze, a teraz, gdy są smartfony, panowie chętnie pokazują mi dorodne dzieci, wnuki, nowe gorące miejscówki w mieście. Jeden kierowca pokazywał mi przepiękne filmiki podwodne, bo jest nurkiem, który podczas wakacji u syna w Hiszpanii pływa z grubymi rybami niefinansjery.

Trwa strajk nauczycielek i nauczycieli, którzy nigdy chyba nie mieli dobrej prasy, ale teraz traktowani są niczym sanitariuszki z powstania, które porzuciły dzieci w płonącym szpitalu, by przejść się na manicure. To zawód sfeminizowany, wiadomo, niewielu facetów chce harować za takie wynagrodzenie i jeszcze po kilku godzinach wśród wrzasków w klasie i na korytarzu, a potem wrzasku histeryzujących rodziców wracać do domu, by zajmować się własnymi dziećmi.

Jestem za strajkiem nauczycieli, bo zawsze uważałam, że przedszkole i szkoła są systemem opresyjnym, wyniszczającym zdrowie wszystkich, łącznie z roślinami doniczkowymi, które na parapetach szkolnych często wyglądają, jakby unosiły łodygi w geście modlitwy proszącej o pomoc. System wymaga zmian. Ale najfajniejsze jest to, że widzę w tych dniach w czasie godzin lekcyjnych ojców z dziećmi na mieście. Mój znajomy trener dżudo wczoraj rano wziął syna po prostu ze sobą na cały dzień do pracy. Miód, marzenie. Zamiast w szkole z nauczycielkami – cały dzień z ojcem i zawodniczkami, zawodnikami na macie w klubie.

Najmilej pamiętam dni, w których ojciec zabierał mnie ze sobą do pracy. Matka zresztą też czasami to robiła, ale w przypadku pisarki były to pobyty w kawiarniach przy winiaku klubowym na spotkaniach z jej kolegami po piórze. Dla dziecka sok pomarańczowy, rumuński, lany z puszki! Często matka siadywała sobie w pracy w tzw. biurze, czyli hallu Hotelu Europejskiego. Udało mi się ot tak, np. o godz. 11 w dzień, spotkać tam w pracy Marylę Rodowicz z gitarą. Koleżanka, której matka pracowała w Zakładach Pończoszniczych Stella w Żyrardowie, z kolei uwielbiała bywać z matką w pracy, bo musiała siedzieć w pokoju, gdzie zbierała się zakładowa Liga Kobiet i było tam mnóstwo fajnych cioć i rajstop wokół. Jedzono baleron i ciasto.

Tata kilka razy, chyba z powodu awarii ogrzewania w szkole, zabrał mnie do prawdziwej drukarni w Domu Prasy przy ul. Marszałkowskiej naprzeciwko baru mlecznego Prasowy. Było to miejsce o wiele ciekawsze niż sala lekcyjna. W powietrzu unosił się zapach ołowiu, zecerzy byli wyłącznie facetami, nosili szare od opiłków fartuchy do samej ziemi i zajmowali się JUSTYNKIEM: składaniem i łamaniem, ale nie nóg, tylko szpalt i kolumn. Jeden z zecerów był głuchy. Wstydziłam się zapytać, czy ogłuchł od huku maszyn, czy był zrekrutowanym idealnym pracownikiem do tego miejsca, gdzie furczało 24 godziny na dobę. Gdyby nie chaos szkolny, nigdy nie zaznałabym zapachu epoki Gutenberga. „Zecer” pochodzi rzecz jasna z niemieckiego, od słowa „setzen”, bo oni dosłownie sadzali litery, a wykonane te czcionki były z niewielkich elementów ołowianych. Czcionki ustawione w szpalcie na szufelce przypominały nieco srebrne bombonierki. Gazetę dosłownie „robiono”. Ręcznie. Redaktorzy musieli dojrzeć składu, by uniknąć błędów, a może też ostatnie poprawki cenzorów z ul. Mysiej musiały być wstawione.

Po studiach zamieszkałam na tyłach nieczynnej drukarni i dowiedziałam się, że to magiczne miejsce z mojego dzieciństwa to varsavianistyczny klejnot. Budynek zaprojektował znakomity żydowski architekt Maksymilian Goldberg, specjalista od funkcjonalizmu, architekt wielu nowoczesnych budynków w stolicy, zamordowany w getcie w 1942 r.

Na pewno strajk nauczycieli to ostateczność, ale można się dzięki niemu dowiedzieć, co nasi starzy robią w czasie dnia, pomóc im w robocie i dowiedzieć się, kim oni są, ci nasi rodziciele.