Kandydat jeż

Chyba psygarnę bezdamskiego lub bezpańskiego owczarka niemieckiego, bo potrzebuję pomocy w tropieniu, a mój kundel Korek emeryt już niedowidzi. Kandytatki i kandydaci na burmistrzów i radnych są tuż przed wyborami samorządowymi bezszelestni jak szybowce Pelagii Majewskiej.Nie mogę usłyszeć żadnego konkretnego programu ni człowieka. Patrzę na moją kurtkę – nie przypięli mi żadnej wyborczej broszki. Brzdękam tylko starymi, nieodebranymi mi przez prezydenta Dudę, medalami z czasów, kiedy grałam w wojskowej Legii. Sięgam szkiełkiem i okiem do skrzynki pocztowej i w otwory wszelakie – żadnej ulotki, żadnej kiełbasy czy choćby soczewicy wyborczej, żadnej chorągiewki z chwytliwym hasłem. Śpię już na klatce – żeby nie przeoczyć pukania, gdy z przedwyborczą wizytą zajrzy do mnie ktoś z komitetu.

Najnowszym przedwyborczym trendem, prócz marynarek w szkocką kratę, jest milczenie. Nieuczestniczenie w debatach jest złotem. Taki trik, taki myk, taka machiawelistyczna strategia mająca na celu przekonanie do siebie jak największej liczby mieszkańców za pomocą tego, że nas nie ma. Kandydat jako znikający punkt, melonik bez króliczka, a kuku bez a kuku.

Tymczasem stacje radiowe ruszają pupy z posad świata i przekraczając granice powiatów, gmin i miast, organizują debaty kandytatów moderowane przez dziennikarki i dziennikarzy. Uzbrojona w niezliczoną liczbę pytań, statystyk dotyczących żłobków i mostów oraz cyfrowy stoper dziennikarka z Czerskiej zostaje wysadzona ze swej strefy komfortu i udaje się w podróż na ścianę wschodnią, a radiowiec z Krakowa przekracza granice dźwięku i ląduje w Szczecinie, by debatować o rewitalizacji centrum czy otwartej, a wcześniej zamkniętej stoczni. Dźwiga się krzesła dla słuchaczy, rozwija kilometry kabli, nagrywa się i nadaje w cennym czasie antenowym reklamy przedwyborczej debaty, słuchacze mimo kataru, drogiej benzyny, wiecznie zepsutych veturilo docierają na debatę po to, by posłuchać kandydatów, którzy nie przyszli.

Debata przedwyborcza bez uczestników może być ciekawa. Taka teatralna kontynuacja „Czekając na Godota”. Nagle czekający słuchacze mogą nie wytrzymać i sami zacząć pojawiać się w debacie w roli kandytatów na radnych. Samotność wyborcy wypacza dusze.

Dlaczego kandydaci postanowili nie rozmawiać z wyborcami? Powody są liczne. Ten nie przychodzi, bo dał już wywiad w internecie. Tamten zaś nie przychodzi, bo inna odmówiła, a jak bez niej, to i bez niego. Tamten odmówił, mówiąc, że woli spotykać się z mieszkańcami na ulicy lub na bazarku. Jak widać – słuchacze to nie mieszkańcy.

Nagle rozmowa stała się czymś trudniejszym niż wspinaczka na K2 zimą. Za dużo niebezpieczeństw, potknąć się można. A to krzywo się marynarka ułoży albo bluzka na brzuchu pofałduje. A mieszkańcy, tzn. słuchacze, może foty będą cykać i memy szerować. W rozmowie może trafić się jakiś zarzut, który, o rany Julek, trzeba będzie spokojnie odeprzeć. Ale jak, ale czym? Kursorem, miotłą, gumką myszką?

Trzeba by było się przygotować. Argumenty dziś się nie liczą, bo liczą się tylko emocje, a tłumaczenie się głupio wygląda. Wywłaszczanie? Fe, fe, to słowo ma zły pijar. Reprywatyzacja – cichosza. Debatowanie to sztuka, a sztuka jest dla wykształciuchów. W rozmowie można obnażyć swą znajomość języków obcych, bo np. zacytuje się jakiegoś myśliciela. Debata bywa oksfordzka, a przecież ci Brytyjczycy nabąblowani piwem zrobili sobie breksit i nie chcą u siebie Polaków, więc nie ma co się na nich wzorować. No i ta wredna ruda w czerwonym z publiczności może zacytować coś, co obiecali osiem lat temu, a tu jej kaktus wyrósł na ręce.

Najłatwiej opublikować na stronie w sieci jakiś program pełen ogólników, potłitować tu i tam, zasnąć jak jeż w kupie październikowych liści i obudzić się po hibernacji od razu w słonecznym gabinecie z cieplutką księgową u boku.