Grunt to korty

To nieprawda, że minister Ziobro wykarczował wszystkie sędziowskie złogi i zastąpił je młodzieżówką. Wasza niezłomna dziennikarka wcieleniowa wdziała swoją kuloodporną kamizelkę tenisową i pod jej przykryciem udała się śledzić sytuację na międzynarodowym turnieju tenisowym Sopot Open 2018. Wiadomo, że sport to zło – tu krzyżuje się świat chorych ambicji umęczonych dzieci i patologicznych rodziców, dopingu i sponsorów, którzy są bogaci, a więc podejrzani.

Tymczasem zarówno wśród sędziów liniowych, jak i tych zasiadających na stołku górującym nad kortem (na który to stołek wchodzi się po drabince prezesa) odnotowałam kilka osób z siwymi włosami. Jeden sędzia liniowy miał 66 lat i wyglądał jak młody bóg, ale to pewnie botoks i czapka z daszkiem tak go odmłodziły. Pytałam go, czy strajkował w Gdyni w sierpniu, czy spał do południa, ale był tak skupiony na meczu, że nie odpowiedział. Poinformowałam wszelkie ipeeny i tefałpisy: emerytowani komuniści na Pomorzu orzekają, co jest autem, a co w korcie.

Innym niedopatrzeniem władz przed zbliżającymi się wyborami samorządowymi jest fakt, iż pod przykryciem dnia podmieniono Sopot na Gdynię. Gdyby nie Wasza nieustraszona reporterka sportowa, nawet nie wiedzielibyście, że najważniejszy międzynarodowy męski turniej tenisowy organizowany w Polsce od wielu lat, czyli Sopot Open, odbywa się… w Gdyni. Dzięki uprzejmości dyrektora turnieju, pana Mariusza Fyrstenberga, naszego tenisowego mistrza wolejów, a może i dewolajów, trafiłam na korty Arki Gdynia położone przy ulicy Ejsmonda, gdzie zawodników i gości witał napis „Sopot Open 2018”. Kiedy się siedziało i grało na korcie, wszędzie wokół – na ogrodzeniach i w alejkach – widać było logo Sopotu, ale grunt był w Gdyni. Takie absurdy spotkać można chyba tylko w Polsce. To tak jakby turniej w Wimbledonie rozgrywano, dajmy na to, w Birmingham, i to Birmingham punktowo liczyłoby się jak Wimbledon. Nawet było za ten Wimbledon przebrane. Sopot zorganizował turniej na uchodźstwie. W internetowej transmisji z kortów i na fotografiach dla nieskupionych na geografii gości zagranicznych różnica niedostrzegalna. Dlaczego tak się stało?

Sopockie korty tenisowe, najpiękniejsze w Polsce, położone nad samym morzem w cieniu wysokich starych drzew, są dziś zamknięte na kłódkę i powoli nawierzchnia z czerwonej mączki przemienia się w nawierzchnię liściastą. Korty niegrane, niesiatkowane są jak nieużywane auta, niezamieszkane domy, niekochane dzieci. Umierają, zapadają się. O co chodzi? Od lat wrogie siły próbują najdroższą działkę w mieście, przy której położony jest m.in. kort centralny, sprzedać pod deweloperkę, a prezydent Sopotu wraz z częścią mieszkańców walczy o to, by korty pozostały miejskie.

Być może „obudził się” za późno? Mam nadzieję, że niuansami sprawy zajmie się skutecznie redaktor Piotr Pytlakowski z silną grupą komandosów – jak do tego doszło, kto zawinił i co zrobić, by najpiękniejsza część kurortu nie została zabetonowana. Sopockie korty tenisowe były miejscem nie tylko dla międzynarodowych turniejów, ale wychowały liczne mistrzynie i mistrzów tenisa, a letnicy bywali tu tłumnie. Sama pamiętam, jak wczasowicz lwowianin Zbigniew Kurtycz codziennie przed obiadem (w pensjonacie ZAIKS-u) wybiegał na korty w białych, odprasowanych szortach. Legendę kortów tworzyli bracia Kornelukowie. Jako dziecko miałam szczęście trenera Korneluka poznać i opowiedział mi, że pierwszy turniej powojenny odbył się w Sopocie już w 1945 r. Uprzątnięto bałagan, bo niemieccy, a potem radzieccy żołnierze mieli na kortach stajnie. Czytałam, że w ZOPPOTER LAWN CLUB grywał następca pruskiego tronu Kronprinz Friedrich Wilhelm.

Czyli co: korty przetrwały wojny i komunę, a teraz, w wolnej Polsce, wykończy je „wolny rynek”? Czy to jest pomysł ministra sportu na wychowywanie tenisistów? Jeśli Sopot przenosi się do Gdyni, to gdzie przesunie się Gdynia? Ludzie, podnieście oczy znad smartfonów i pilnujcie, czy grunt w Waszym mieście dosłownie nie usuwa Wam się spod nóg.