Stracony przyczółek

Nagle odnaleziony wyprany banknot w kieszeni dżinsów wyjęty z pralki. Co za radość – niewydany cieszy jak premia, jakby się zarobiło fortunę. Albo cinkciarski szelest banknotów na giełdzie aut, albo podnoszenie banknotów pod światło, by sprawdzić znak wodny, czy używanie nówki sztuki jeszcze niewymiętej do zrobienia sobie równiutkiej śnieżnej kreski do wciągnięcia z blatu – wszystko to zaraz będzie tylko rzewnym wspomnieniem niczym wspomnienie korzystania z telefonu stacjonarnego z wciąż plączącym się sznurem. Plastik wyparł gotówkę. Jednak po powrocie z wakacji znalazłam w torebce poplamione nadgniłym bananem oraz zaplamione atramentem banknoty w obcej walucie. Nie bardzo wiadomo, dlaczego – może z przywiązania do tradycji – poszłam do banku wpłacić je na konto.

Nie wiem zaprawdę, po co, bo zaczynam upodabniać się do prezesa Kaczyńskiego. Przy oprocentowaniu niższym niż samoocena Franza Kafki zasadność posiadania rachunku bankowego warto kwestionować. Idę do oddziału BZWBK przy pl. Trzech Krzyży, róg ul. Książęcej – czyli miejsce centralne w moim mieście, tuż obok giełdy. Tymczasem banku nie ma. Sprawdzam alkomatem swoją trzeźwość – promila ni widu, ni słuchu. Był tu bank przez dekadę, do kaduka! Czy byłam na wakacjach lata całe i w tym czasie nad miastem przeszło jakieś kolejne nieudane powstanie, które kosztowało życie wszystkich pracowników oddziału BZWBK przy pl. Trzech Krzyży w Warszawie? Przecież nie było mnie w mieście dziesięć dni.

Ogarnia mnie wściekłość i wrzask. Poszatkowane myśli kłębią się w mej zidiociałej łepetynie. Przyciskam nos do szyb, wewnątrz odłupany tynk na podłodze jak pokruszony manicure, dziury po kinkietach, puste miejsce po kasach, czarny bankomat pusty jak ząb bez plomby, biurko pana Łukasza (znałam wszystkich pracowników tego oddziału) bez komputera. Open space jest jakby po nalocie, brakuje tylko gruzów i zwęglonych ciał pracowniczek kas. Kurw… głupia babo, było nie wyjeżdżać. Wierzę przecież w jedenaste przykazanie, które brzmi: „Nie pożądaj innych miast nad miasto stołeczne, bo zdrada ta przyniesie zagładę na ciebie, dzieci twoje, a królestwo twe nigdy nigdzie nie zstąpi”. Pojechałam do Paryża, a w tym czasie zburzyli mi miasto.

Jakieś tęgie głowy od komunikacji i PR z banku BZWBK na szybie oddziału przykleiły wymięty i naderwany kawałek kartki, na której wydrukowali dwa zdania. Oddział „będzie nieczynny”. Daty nie podano. Do kiedy nieczynny? Bano się sformułowania „zlikwidowany”? Albo bano się podać datę zbyt odległą? Nie poinformowano starych klientów mejlem ani esemesem o tej niespodziance. Dlaczego się wynieśli? Byliśmy złymi klientami i za karę mają nas w dupie? Czy jeszcze kiedyś tu nasz bank wróci? Poczułam się jak matka, której nagle dzieci wyprowadziły się z domu. Syndrom pustego gniazda. Mój bank mnie opuścił – dla kogo mam teraz oszczędzać pieniądze? Drobna ciułaczka potraktowana jak pocięte przez niszczarkę nieważne dokumenty walające się po podłodze opuszczonego w pośpiechu oddziału. Nawet odkurzacz nie chce mnie wciągnąć do siebie w ramach sprzątania po wyprowadzce.

Pognałam do czynnego oddziału, którego adres podano na kartce. To ode mnie dwa przystanki autobusem. Czyli tragedia. Już nigdy nie będę mogła iść pieszo za róg do mojego banku – robi się godzina na wizytę w banku, a było rzut beretem. W nowym dla mnie oddziale pytam, co się stało z oddziałem przy ul. Nowy Świat 2, tuż przy placu. Stracili przyczółek? Są ranni, wszyscy nie żyją? Kamienicę odzyskał właściciel. Banku nie stać na horrendalny czynsz. Kolegów i koleżanki przenieśli. Nie wiem, gdzie. Odpowiada na moje pytania nowa bankowa twarz niewyrażająca ani kropli żalu za zaginionym przyczółkiem. Ot, byle do końca zmiany. Różne wariatki wśród klientek się trafiają. Jebaniutka, niech się na elektroniczną bankowość przerzuci, a nie bajdurzy o zamkniętym oddziale. Miasto pustoszeje jak dawne DDR. Za drogo nawet dla banków.