Tinder niespodzianka

Nie mam konta na Tinderze, bo zawsze byłam słaba z matematyki. Nie wiem, jak to się stało, że królowa nauk tak mnie przeraża – przecież mój wuj wykłada na studiach doktoranckich w Szwecji, a ojciec ukończył ekonomię – zatem rachunkowość przynajmniej porządnie opanował. Zawiodłam.

Algorytmów boję się jak mój pies kary – chowam się przed nimi pod kanapę. Aplikacje wszelkie algorytmami jednakowoż stoją. Te wszystkie liczby wymierne, pierwotne – głupio mi się przyznać, ale w nie „nie wierzę”, czyli ich nie rozumiem. Wiem, że moja ignorancja jest powodem do wstydu, ale jestem za stara na odkręcenie tego nawyku. Ponadto po moim psie odziedziczyłam też nos, a ludzie na Tinderze nie pachną. Ludzie mają pięć milionów receptorów, psy dwieście, a ja gdzieś pomiędzy z tym moim nosem. Dlatego psi węch jest wyczulony i psy mają swój pissbook, a my facebook.

Człowieka, niezależnie od płci, muszę najpierw obwąchać, a potem dopiero spotkania. Ponadto Tinder sprawdza się przede wszystkim, gdy jesteś w delegacji lub ekspatem i na seksie chcesz przyoszczędzić. Nie byłam nigdy w delegacji, a tani seks, podobnie jak tanie loty, to nie dla mnie. Ponadto ludzie randkujący przez internet podają sporo wiadomości na swój temat, co uważam za nonsens. Po pierwsze, kobiety rzadko wyglądają w realu tak jak na podkręconych lub przestarzałych fotach, a faceci nie piszą, że mają żonę, długi, uzależnienia lub cierpią na workoholizm, stąd na życie w realu nie mają czasu. Po drugie, czyż nie po to są randki, by można było posłuchać, pogadać, pościemniać, poodkrywać? Bazowanie na tym, że przyciągają się podobieństwa, nie sprawdziło się w moim życiorysie nigdy. Na co mi facet, który jest podobny do mnie? Kręci nas inność, a nie nasze klony. Seksowne są przypadkowe, a nie algorytmowe sytuacje.

Jeśli korzystacie Państwo z Tindera i jesteście szczęśliwi, to dobra Wasza, ale chcę Państwa ostrzec – naciągacze są wśród Was! Uważajcie, z kim się zaprzyjaźniliście, może sypiacie, może tylko spotykacie.

Koleżanka nawiązała znajomość z Norwegiem, rozwodnikiem, ojcem chorującego poważnie synka. Klikali, szerowali, zwierzali się sobie, on istny strongman skandynawski, ona piękność słowiańska. Ona kobieta biznesu, on świetnie jej doradzał przez internet, jak ma swoją firmę rozkręcać. Nagle okazało się, że Norweg nie zaprasza do siebie, bo właśnie przenosi się do mieszkania wynajętego przez aplikację Airbnb i ojej, czy ona mogłaby zrobić mu rezerwację, bo on nie ma sieci, bo on zawieruszył kartę etc. Co się okazało – pan stracił dawno oszczędności, firma mu padła i naiwne dziewczęta naciąga w sieci na płacenie za mieszkanka w Airbnb.

Znajoma poszperała w gronie jego sieciowych znajomych, poznała inne ofiary, panie wymieniły się doświadczeniami, wymusiła zwrot długu i ucięła znajomość. Z kolei mój kumpel, który już chyba z dekadę próbuje znaleźć miłość życia na portalach randkowych (sądzę raczej, że dawno stracił nadzieję i tak po prostu walczy z samotnością), twierdzi, że ostatnio kilka razy był w centrum na kawie z tą samą dziewczyną, ale że ona umawiała się z nim, bo mieszkała za Tarchominem i miała dzięki niemu zimą darmowe szybkie powroty do domu. Jak powiedział jej, że sprzedał auto, to zniknęła.

Oczywiście, że naciągaczki są też w realu. Niedawno byłam z przyjaciółką w restauracji, gdzie namolnie zagadywała do nas ze stolika obok pewna starsza dama, cała w pepitkach, podająca się za szwajcarską księżną polskiego pochodzenia! Mówiła biegle po angielsku i francusku oraz twierdziła, iż angażuje się w stowarzyszeniu walczącym o pokój na świecie. Ponieważ moja przyjaciółka przyznała się, że zajmuje się eksportem polskich produktów i ma kontakty międzynarodowe, to na twarzy księżnej zagościł uśmiech wielkości banana Chiquita.

To może spotkamy się tutaj jutro we dwie i porozmawiamy. Uwielbiam tu przychodzić na obiad na zupkę rybną – zaproponowała księżna.

Ponieważ od razu widać po mnie, że groszem nie trącę, a na salonach radzę sobie gorzej niż Beata Szydło w składzie porcelany, księżna zwróciła się z propozycją jedynie do mej kompanki. Po kilku dniach pytam, jak było na spotkaniu z księżną.

Daj spokój, to zwykła naciągaczka. Często tak jest z ludźmi, którzy mieli wielkie majątki i je stracili. Wysiaduje tam w tej knajpie sama, wertuje starą prasę zagraniczną, którą nosi w torebce, i wszystkim wciska ten sam kit. Chciała, żebym dawała jej jakieś namiary, opowiadała, że zna Trumpa, a na koniec, jak wezwałam kelnera, to rzekła: „No cóż, moje dziecko, dam się dziś zaprosić na tę zupkę”.

I co?

Poprosiłam o osobne rachunki, zapłaciłam za moją herbatę zimową. Ona na to, że nie ma forsy, bo była wcześniej na manicure. Zostawiłam ją z niezapłaconym rachunkiem. Może pozamiata tam salę albo odpracuje na zmywaku. Kelner też powinien mieć baczenie na nią i ostrzegać gości.

Uważajcie na bankrutów w sieci. No i może ten dochód podstawowy przydałby się jednak w Szwajcarii i Norwegii? Księżne lubią zupki rybne, a dzieciaci strongmeni ładnie urządzone mieszkania.