Warszawa zabita dechami

Zaciągnąwszy na lekko wystające uszy czapkę ze sflaczałym pomponem i poprawiwszy niezdyscyplinowane sznurowadła w wegańskich śniegowcach, Agafia Daniiłowna opuściła ujutną, acz dusznawą salę widowiskową dawnego domu parafialnego przy Kościele Najświętszego Zbawiciela w Warszawie. Wokół placu haniebnie drogie stoiska z kwiatami były już puste – okryte na noc folią stragany wyglądały jak namioty w tymczasowych ośrodkach dla uchodźców, a po ulicach czaiły się w poszukiwaniu klientów fordy focusy prowadzone przez ukraińskich kierowców wpatrzonych w wyświetlacze smartfonów.

W sali widowiskowej, w której niedawno wymieniono krzesła na nowe i dodano więcej rzędów, by mieszczący się tu od lat Teatr Współczesny miał lepsze zyski, a widzowie łatwiejszą sposobność dotykania się łokciami i kolanami, dawano „Psie serce” Bułhakowa. Był 24 stycznia 2018 roku, a opowiadanie Bułhakowa, będące genialną satyrą m.in. na koszmar życia w społeczeństwie rządzonym przez bolszewików w porewolucyjnej Moskwie, skłoniło Agafię do myślenia o warszawskim planie mieszkaniowym.

Sztuka Bułhakowa zmobilizowała mnie do przeczytania założeń planów dotyczących mieszkalnictwa w Warszawie „Mieszkania 2030”, opublikowanych na stronach Urzędu Miasta. Czegoś tak oderwanego od rzeczywistości nie czytałam od czasów przeglądania miesięcznika „Fantastyka” w liceum. „Zasoby mieszkaniowe”, które mają być tworzone idą w stronę tzw. co-housing, czyli wspólnotowego myślenia o mieszkaniach. Młode rodzinki w Warszawie mają mieszkać w budynkach, gdzie wspólne są rowerownie, razem piele się grządki, sadzi buraki i pielęgnuje dzieci.

Jest to wizja słuszna, tania, ekologiczna, owszem, lecz… Po pierwsze, stare warszawianki, takie jak Agafia Daniłowna, pamiętają jeszcze czasy mieszkań podzielonych. Kuchnia w mieszkaniu mojej matki była oryginalnie częścią salonu mieszkania obok, w mieszkaniu mojego ojca służbówka była przerobiona na kuchnię (w której zresztą ojciec spał i odrabiał lekcje). Przy ulicy Mokotowskiej odwiedzałam kumpla i jego dziewczynę, którzy mieszkali w mieszkaniu tak wąskim i wysokim, że łóżko mieli na antresoli i wstając, uderzali głową w przedwojenną sztukaterię sufitową, a łazienkę dzielili w korytarzu (naprawdę – a był to rok 1988!) z kilkoma sąsiadami z piętra.

Przy Stanisława Augusta rodzice kolegi mieli wannę na środku kuchni, bo łazienka ledwo mieściła WC. Część z nas jeszcze nie przestała marzyć o „byciu na swoim”. Tymczasem przyjezdni, na których Warszawa się opiera, z wigorem kupują sobie mieszkania w apartamentowcach na obrzeżach, np. w Wilanowie, na Białołęce i Bemowie, osiedlach koniecznie grodzonych, koniecznie z garażami i bliskością centrów handlowych. W efekcie orliki, kluby dziecięce, parki, knajpy poza centrum – buzują, a śródmieście przypomina krajobraz po bitwie.

Ulica Marszałkowska to ciąg szarych, brudnych kamienic – czy turysta lub mieszkaniec ma chęć tu promenować? Rzekomo handlowe ulice, takie jak Chmielna czy Nowy Świat, „przyciągają” witrynami wyklejonymi szarym papierem, zabitymi dechami. Tu i ówdzie odzież na kilogramy czy sieciowa kawiarnia. Uczciwi i profesjonalni restauratorzy prowadzący modne knajpy nigdy nie otworzyliby restauracji przy Nowym Świecie, bo nie da się tu zaparkować i czynsze są chore. Po co zatem urbaniści, działacze i urzędnicy stawiają również w planach na mieszkania dla singli – tzw. mikromieszkania? 15 m kw. bez piekarnika i garderoby – taka szafa do spania po prostu. Z takiej szafy wychodzi się na tętniące życiem miasto, tylko gdzie u nas jest to miasto?

System ten sprawdził się już w Tokio czy Nowym Jorku – owszem. Różnica między stylem Tokio a stylem Warszawy jest taka jak między sushi a schabowym. W japońskiej metropolii żyje na pewno ponad 9 milionów ludzi, z jednej strony tylko ocean, więc musi być ciasno. U nas „city sprawl” jak wielki schabowy rozlewa się od Legionowa po Piaseczno, a my z radością poruszamy się wielkimi autami, bo musimy się nimi nacieszyć i w nich poprężyć. Wspólna niania dla kilku mieszkańców? Wolne żarty. Nianiom nie ufamy, a ten to woli przedszkole z angielskim, a tamta żłobek wegański. Wspólna pralka? Ja gram w tenisa, u mnie pralka non stop chodzi, nie będę biegać po piwnicy i rozwieszać zaflejonych mączką skarpet, a ponadto nie chcę pokazywać sąsiadce moich dziurawych bokserek. Wstyd przed biedą, np. przetartą tapetą czy dywanem, jest w nas wciąż żywy.

Warszawa straciła swoje centrum w czasie wojny, wstawiano nam za to PKiN. A teraz jeszcze mieszkańcy śródmieścia wymierają i uciekają. Dobijają nas czynsze i brak parkingów. W mojej kamienicy z nikim nie mogę się porozumieć. Nie ma usług ani zwykłych sklepików. Część mieszkań to lokale komunalne – to super, ale gmina ma stan budynku, jego „energetyczną” czy „ekologiczną” sytuację w nosie — byle nic nie zmieniać, byle do niczego nie dopłacać. Zacznijmy ratować serca miast, zamiast budować tyle na obrzeżach. Ryba psuje się od głowy, a miasto od serca. Bułhakow już za nas tę rewolucję mieszkaniową i społeczną opisał.