Ta ostatnia niedziela

Nie mam nic przeciwko zakazowi handlu w niedzielę. Najlepiej każdą, bo nie wiadomo, która to jest ta co druga. Miesiące dziwne jakieś – raz więcej niedziel, raz mniej. Rząd wreszcie zinternalizował poglądy zagraniczne i sprzedaje jako własne. Dobre, bo niepolskie?

Zakaz pigułek czy edukacji seksualnej sprawdzał się już setki lat temu, np. w Syrii czy we Florencji. Jak kobity nie idzie zwykłą rozmową czy umową przekonać do wstrzemięźliwości, to zakłada się jej pas cnoty, kluczyk zabiera się do portfela – i tak oto w beztroskim nastroju na wojnę, na podryw czy w biznesową podróż wybrać się można. Każdy obywatel wie z lekcji w szkółce niedzielnej, że masturbacja jest grzechem, ale baba jak dziecko, niby rozumie, a i tak fika. Po dobroci nie szło.

Co z tą niedzielą? W Niemczech czy Hiszpanii zakaz handlu w niedzielę funkcjonuje od lat. No, południowcy to wiadomo, do pracy zapędzić ich ciężko – generalnie wieczna manjana, sjesta, sangria i tangoflamenco. Po prostu nikt się tutaj do roboty w markecie w niedzielę nie kwapił, bo Hiszpan woli w weekend coś uprawiać. Na przykład surfing na plaży albo tempranillo w winnicy, albo schłodzić się w piwniczce z beczką sherry.

A Niemcy, wiadomo, mózgi wyprane mają przez króla Fryderyka Wilhelma I. Niemiec nie spaceruje, on maszeruje. Kto był w Reichu i zwiedził archiwa stasi, ten wie, że oni kochają dyscyplinę. Najpierw sobie teczki pocięli, a potem ścinki skleili idealnie z powrotem. Jak się Niemcowi niczego nie zakaże, to on się rozjeźdża, traci formę, rozlewa się jak nieścięta galeretka w karpiu po żydowsku. Dlatego karnie Niemiec robi zakupy w sobotę, a w niedzielę zrywa się o z łóżka o siódmej rano, otwiera okna na oścież, wykonuje kilkanaście pompek i trzy razy pozycję kobry, łapie ekotorbę i biegnie do piekarni czynnej tylko do 11.

Wiemy z arcydzieła Franza Kafki „Przemiana”, jak fatalnie skończyło się dla Gregora Samsy długie spanie: „To wczesne wstawanie – myślał – zupełnie ogłupia. Człowiek musi się wyspać”. Ponadto pracownicy marketów czy domów towarowych w niedzielę wyliby z nudów. Niemcy mianowicie, mimo że minęło już 500 lat od poronionego pomysłu mnicha Martina Lutra, wciąż są zreformowani, zamiast się zdeformować. A protestant czy luterarin to wiadomo – skąpe to to jest jak wąż w kieszeni. Na przykład kilkoro moich sąsiadów z Berlina, mimo że wyglądają na porządnych ludzi, postanowiło dzielić się pralką. Te życiowe fajtłapy pod przykrywką oszczędności i ekologii korzystają z jednej pralki, którą mają w piwnicy. Zatem markety po prostu nie mają tam brania. W niedzielę np. idą do parku słuchać lokalnego kwartetu, osiedlowego chóru, radiowej orkiestry.

Zakazując handlu w niedzielę, rząd musi wyjść nam, Polakom, naprzeciw. Musi nam zadość uczunić i w każdym powiecie coś pootwierać na potęgę. I to nie puszki Pandory, tylko biblioteki, kluby tańca, kluby brydża, piwnice z czymś ciekawszym niż grzyb na ścianie i węgiel, wrotkowiska, welodromy, plaże, lodowiska itp. Bo inaczej wszyscy będziemy stali całą niedzielę pod stacją benzynową, pili wódkę i jedli paczkowane mięso, które już właściciele stacji uczą się zamawiać i przechowywać. Kiedyś można było ogrzać się w centrum handlowym, no bo przecież nie będziemy siedzieli zimą w zimnych domach! Widział rząd, ile worek ekogroszku kosztuje?